Artykuły

Falstaff Golińskiego

"Falstaff" Giuseppe Verdiego w reż. Macieja Prusa w Operze Nova w Bydgoszczy. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Was.

Łukasza Golińskiego obserwuję na scenie Opery Nova bodajże od roku 2006. Już wówczas nie trudno było zauważyć, że uczeń Floriana Skulskiego to śpiewak dysponujący znakomitą techniką, piękną barwą głosu i sceniczną osobowością. Przez te wszystkie lata głos Golińskiego rozwijał się i dojrzewał ze spektaklu na spektakl, również na deskach Opery Narodowej w Warszawie. Ale mam wrażenie, że apogeum rozwoju umiejętności wokalno-aktorskich przyszło wraz z rolą Falstaffa przygotowywaną pod okiem Macieja Prusa i Piotra Wajraka w bydgoskiej operze. Goliński rewelacyjnie zaśpiewał partię z arcydzieła Verdiego i jest to w jego już dzisiaj międzynarodowej karierze rola bez wątpienia najlepsza, perfekcyjna w wyrazie zarówno wokalnym, jak i aktorskim.

"Falstaff" Giuseppe Verdiego to jedno z największych dzieł w operowym repertuarze. Maciej Prus zrezygnował z wystawnej widowiskowości, co nie znaczy, że bydgoska inscenizacja nie należy do realizacji wysmakowanych plastycznie. Jagna Janicka (scenografia) na niemal pustej scenie ukonkretnia poszczególne miejsca akcji (Gospoda pod Gąską, ogród przed domem Fordów czy alkowa Alicji) zaledwie symbolicznymi znakami, które jednaj nie powodują, że spektakl traci na dynamice czy żywiołowości. Wręcz przeciwnie - rozgrywane na soczystej zielonością trawie czy pod metaforycznym drzewem (i nie jest to, broń Boże, wiekowy dąb w lesie spod Windsoru) sytuacje, dzięki rozwiązaniom przestrzennym, pozwalają skupić się na postaciach dramatu i śledzić z zapartym tchem ich losy. W zasadzie tak często wykorzystywane podczas inscenizowania tej opery elementy komedii dell'arte tutaj pojawiają się niezbyt często. Co nie znaczy, że nie znajdziemy w spektaklu atrybutów komediowych, które korzystają z budowania świata przedstawianego - przy ograniczeniu wszelkich rekwizytów do minimum - opartego na niewymuszonej zabawie czy nawet gagach. Nie może być inaczej, kiedy przebieranki protagonistów doprowadzają do tego, że udają oni kogoś innego niż są w rzeczywistości.

Maciej Prus znakomicie poprowadził wszystkich solistów, którzy poddali się zaproponowanej przez niego stylistyce. Nie znaczy to wcale, że oglądamy protagonistów mało zróżnicowanych; dzieje się tak między innymi dlatego, że Falstaff w tej inscenizacji jest raczej ofiarą scenicznych zdarzeń, niż pełnoprawnym ich bohaterem. Konsekwencją tego reżyserskiego zamysłu, idącego wbrew wystawienniczej tradycji, jest to, że nie mamy tutaj do czynienia z tytułowym zuchwalcem, który próbuje nas od początku do końca rozśmieszać swoją dużą posturą, komiczną peruką czy jakimś szczególnie wymyślnym kostiumem. Falstaff w interpretacji Golińskiego jest człowiekiem, który niczym specjalnie się nie wyróżnia - jeśli marzy o wielkim uczuciu, powodzeniu czy też poszukuje symptomów poszanowania jest w tych swoich eksploracjach zdecydowanie bardziej tragiczny niż komiczny. To mężczyzna, który nie tylko chce bawić się życiem czy też puszczać oko do publiczności, ale przede wszystkim indywidualność prowokująca do refleksji nad ludzkim losem, który akurat jemu nie szczędzi sytuacji przykrych i niepożądanych. Goliński prowadzi swoją rolę niezwykle konsekwentnie, słynny monolog o honorze to prawdziwy wokalno-aktorski majstersztyk.

W bydgoskim spektaklu tak naprawdę trudno byłoby znaleźć role niedopracowane czy niedointerpretowane, pozbawione wyraziście zarysowanych charakterów. Maciej Prus trafił z obsadą w dziesiątkę, co zdarza się zwłaszcza w teatrach operowych wcale nie tak często. Bardzo dostrojony kwartet kobiecych wizerunków tworzyły podczas premiery Małgorzata Ratajczak, Małgorzata Grela, Magdalena Polkowska i Aleksandra Wiwała. Z panów towarzyszących Golińskiemu, który Falstaffa maluje bez stereotypowych oznak jakiejkolwiek rubaszności, najbardziej podobał mi się Sławomir Kowalewski w roli podstępnego Forda. Reżyseria tego widowiska zachwyca nie tylko potoczystą i w pełni przemyślaną akcją, budującą czytelność i atrakcyjność scenicznej intrygi, ale również finezyjnym komizmem i już wspomnianą wyrazistością każdej postaci. A dzięki jeżdżącym zapadniom sytuacje zmieniają się prawie jak w kalejdoskopie.

Na pochwałę zasługuje również orkiestra grająca pod batutą Piotra Wajraka, która zręcznie, zgodnie z założeniami autora "Traviaty", komentuje i dopowiada sceniczny przebieg zdarzeń. Dyrygentowi udało się pokonać wszelkie trudności techniczne, które związane są przede wszystkim z precyzyjnym opanowaniem sekwencji ansamblowych - niekiedy składających się nawet z dziewięciu śpiewaków. Wajrak poszczególne motywy i tematy prowadzi nie tylko z ogromną swobodą, ale i z odpowiednim temperamentem. Słychać było, z jaką ekspresją poszczególne sekcje instrumentów pokonują wszystkie tajemnice Verdiowskiej partytury, czarując widzów sugestywnym dźwiękiem, techniczną sprężystością, dynamiką brzmienia i wydobywaniem całego arsenału kontrapunktycznych sofizmatów. Były w tej muzyce zarówno humor i barwność, ale i spora doza liryzmu, która doskonale dopełniała reżyserskie zabiegi interpretacyjne Macieja Prusa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji