Artykuły

Młody "Hamlet"

"Hamlet" na Pradze? Dlaczego nie w Polskim czy Narodowym? Jakimi siłami? Gdzież ci wielcy aktorzy?

Takich wiele głosów słyszałam od chwili, gdy Teatr Powszechny zapowiedział swego "Hamleta". Bo wciąż jeszcze pokutują u nas poglądy, że "Hamlet" to tabu, którego nie należy lekkomyślnie tykać. Że role Hamleta i Ofelii to owe buławy, które noszą w swych żołnierskich tornistrach młodzi aktorzy i aktorki tak długo, aż dojrzeją, ale jednocześnie się zestarzeją i staną się ich godni.

A tymczasem rzadko komu przychodzi do głowy spojrzenie na "Hamleta" obcym, świeżym okiem jako na rewelacyjnie piękną i mądrą sztukę, którą można by zagrać choćby najmłodszymi silami teatru. Starać się odkryć ją w własnym zakresie jak gdyby przedtem nikt jej nie znał. Spojrzeć na "Hamleta" w oderwaniu od tysięcy rozpraw mu poświęconych, od teorii, rozważań filozofów, psychoanalityków, upatrujących tam kompleks Edypa (zazdrość Hamleta o matkę), moralistów, roztrząsających na wielu stronicach rozpraw sprawę, czy Hamlet postąpił słusznie, pociągając w swej zemście i niewinne ofiary, historyków-plotkarzy, którzy koniecznie chcieli wiedzieć, co naprawdę było pomiędzy Hamletem a Ofelią (wspominał o tym Boy w swej recenzji z "Hamleta", granego w Teatrze Adwentowicza w Warszawie w r. 1934).

Co więcej ujrzeć postacie "Hamleta" na nowo, odpędzić od nich cienie wielkich aktorów przeszłości: cienie Keana, Moissiego, Królikowskiego, Eleonory Duse, Ristori czy Modrzejewskiej.

Takiego śmiałego eksperymentu dokonała właśnie reżyser Irena Babel i... eksperyment się udał.

Zobaczyliśmy "Hamleta" w szacie nie kapiącej od złota i przepychu, ale w umyślnie prymitywnej oprawie: postacie króla, królowej, dworu wyglądały, jak figurki wycięte z kart do gry, trochę tak, jak sobie wyobrażają dwór monarszy dzieci lub ludzie prości, i przychodziło do głowy, że tak zapewne widziała je pierwsza publiczność, oglądająca w r. 1601 w teatrze "The Glob" nową sztukę Wiliama Szekspira z autorem w roli Ducha Ojca.

Taki "Hamlet" musi wzruszać swoją prostotą. Takiego prymitywnego w swej prostocie "Hamleta" widzieliśmy w Warszawie równo przed 25 laty w Teatrze Adwentowicza, gdy rolę tytułową grał niezapomniany aktor Benda, a rolę Ofelii - Celina Niedźwiecka. Ten "Hamlet" prostoty nie zblakł mi w pamięci, mimo że od tego czasu widziałam już niejedno przedstawienie tej sztuki łącznie z Teatrem Laurence'a O1iviera, uznanego powszechnie za najlepszego Hamleta świata i Jean Louis Barrault'a. Tego właśnie bezpretensjonalnego "Hamleta" przypomniało mi przedstawienie w Teatrze Powszechnym.

Jacyż byli Hamlet i Ofelia? Oto pytanie, które niepokoi chyba wszystkich.

Hamleta zagrał Adam Hanuszkiewicz. Był zastanawiający i wzruszający w swoim "zwyczajnym" ujęciu postaci nieszczęśliwego królewicza, mimo że doza liryzmu, jaką włożył w swą rolę była znacznie mniejsza niż doza refleksji. Widz dorabiał sobie sam ten liryzm, który u młodego aktora wybuchał tylko na krótkie chwile (jak choćby wówczas, gdy na cmentarzu wola pełen bólu: "Przecież kochałem Ofelię") i zaraz gasł jak gdyby zduszony refleksja młodego filozofa.

W całości postać królewicza duńskiego, stworzona przez Hanuszkiewicza śmiało zasługuje na miano głęboko ludzkiej i tak ją też przyjęła publiczność nawet ta najbardziej oporna, gdy chodzi o wrażenia emocjonalne.

Janina Nowicka była Ofelią. Ktoś, opuszczając teatr powiedział że zdziwieniem: "Nie pamiętałem, że to właściwie tak niewielka rola".

Istotnie, Ofelia ma w swej roli dwie tylko wielkie sceny. Ale jakie to sceny i jakiego kunsztu trzeba, by oddać je w całym ich blasku. Nowicka była Ofelią pełną niepokojącego uroku, zarówno w swej rozmowie z Hamletem jak w scenie obłędu. W tej ostatniej, najtrudniejszej scenie zerwała z panującą długo na scenach konwencją "złamanej lilii": była Ofelią jeżeli można zaryzykować to powiedzenie surrealistyczną w swym obłąkaniu. Bardzo nowoczesną. Wzruszała nie ckliwością, ale jakimś straszliwym niespodziewanym nieszczęściem absurdu, jakie spadło na jej nieledwie dziecięcą jasnowłosą głowę.

A inni? Ci, którzy mimo niektórych długich ról stanowią właściwie tylko potężne tło dla tych dwojga?

Parą królewską byli Stefan Rydel i Janina Martini. Oboje nieprzesadni w swej dostojności i zgodnie z tonem przedstawienia - ludzie, a nie kukły monarsze.

Dworakiem, nazywanym przez Hamleta w rozgoryczeniu błaznem - Poloniuszem, był Henryk Szletyński, który trafnie wcielił się w tę postać, tak genialnie podpatrzoną przez Szekspira, słusznie dodając jej chwilami rysów komicznych.

Wdziękiem obdarzył swego Laertesa Ryszard Barycz, a do Horacego w interpretacji Tadeusza Czechowskiego mieliśmy całkowite zaufanie. Z reszty wykonawców wyróżnił się świetnymi akcentami charakterystycznymi Czesław Roszkowski w roli Grabarza I. Należałoby przepisać cały program, składający się z wielu w nazwisk aktorów, grających dworzan, 4 strażników, posłów, by w pełni oddać trud tego teatru, który wydał tak i świetne owoce.

"Hamleta" grano w przekładzie Romana Brandstaettera.

Z szesnastu przekładów polskich tej sztuki, wyliczonych w programie teatralnym, przyznam się, że zawsze najbliższy był mi przekład starego Paszkowskiego z 1862 roku.

Umiem go nieledwie na pamięć i dlatego pewne sformułowania Brandstaettera brzmiały dla mnie obco.

Tłumacz zresztą wspaniałomyślnie zgodził się na włączenie pewnych elementów tamtego przekładu do jego tekstu, jak choćby słynny czterowiersz: "Niech wyje z bólu ranny łoś". Było to zapewne ustępstwo dla tych, którym jak mnie trudno inaczej wyobrazić sobie polskiego "Hamleta".

Nie przeszkadza to stwierdzeniu, że niektóre partie przekładu Brandstaettera, zwłaszcza poetyckie, są naprawdę ładne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji