Artykuły

Ponure powinności

Aktorzy pracują w teatrach. Kie­dyś raczej mówiło się, że grają. Toczono spory o to, czy aktor jest artystą i twórcą, czy też rzemieślnikiem i odtwórcą. Dziś, kiedy już wszyscy chce­my, by aktor był artystą, ze wszystkimi konsekwencjami tego faktu, ten spokoj­nie pracuje sobie w teatrze, od... do. A praca jak praca. Raz cieszy, kiedy indziej dręczy codziennym przymusem. Nie wiadomo kiedy większość teatrów stała się dla aktorów zakładami pracy. Teatr jako zakład pracy nie ma oczy­wiście najmniejszego sensu. Pomijając względy artystyczne ma tę dodatkową wadę, że z pracy w zakładzie teatralnym trudno się utrzymać. Jest wiele innych, bardziej opłacalnych zajęć, dlaczego więc nie zmienić tego zakładu na inny? I tu wkraczamy w sferę złudzeń, do których każdy ma prawo. Złudzenia polegają na tym, że myślimy sobie, iż w gruncie rzeczy nie jest tak źle, że jesteśmy po­trzebni, że publiczność zalałaby łzami puste po nas miejsce, a że pieniądze psie - to fakt, tyle że artysta zawsze był biedny, a przecież poza zakładem można nieźle dorobić. Prawda, że nieźle dora­biając rozmieniamy się na drobne, ale na to nie ma rady. Głównym fundamentem całego złudzenia jest jednak to, że wszys­cy uważamy, że po prostu nie wypada porzucić teatru, bo byłaby to zdrada ideałów, a może nawet kultury narodo­wej. Kto wie jednak, czy nie gorzej się dzieje, jeśli aktorzy co wieczór zamiast do teatru chodzą do pracy. Z tego co napisałem, można wyciąg­nąć dwa odmienne wnioski: pozytywny i negatywny. Negatywny wyciągną zape­wne ci, którzy od dawna rozpierani du­mą podatnika pokrzykują, że trzeba po­zamykać połowę teatrów i innych, podo­bnych im marnotrawnych instytucji. Te­go oczywiście zrobić nie wolno, bo tylko wśród wielorakości mogą powstać rzeczy wybitne. Wniosek pozytywny jest niemo­dnym, na poły pozytywistycznym we­zwaniem do pracy, do myślenia, poszuki­wania formy, ćwiczenia i wyrażania. Ofiarami obowiązku i nieprzestrzega­nia reguł sztuki stały się już w tym sezonie dwa teatry warszawskie: Drama­tyczny i Powszechny. W tym pierwszym Filip Bajon wyreżyserował sztukę Alana Bennetta "Szaleństwo Jerzego III", w tym drugim Waldemar Śmigasiewicz chcąc włączyć się w obchody rocznicy Powstania Warszawskiego sięgnął po "Pamiętnik z powstania warszawskiego" Mirona Białoszewskiego. W obydwu wy­padkach nieszczęścia zaczęły się od wy­boru tekstu.

Sztuka Bennetta traktuje o angielskim królu z dynastii Hanowerskiej, który cierpiał na rzadką i dość malowniczą chorobę zwaną porfirią. Objawy porfirii przypominają chorobę umysłową, choć ich podłoże jest zupełnie inne. Podobno w skrajnych przypadkach chory cierpią­cy na niedostatek hemoglobiny żąda krwi i, jak podaje program do przedstawienia, mamy wówczas do czynienia z "medycznie umotywowanym wampiryzmem". Jerzy III niestety wampirem nie był, a szkoda, bo może wówczas rzecz cała miałaby się inaczej. A tak sztuka Bennetta jest umiarkowanie błyskotliwą analizą mechanizmów władzy. Król od­chodzi od zmysłów, rozpoczyna się wal­ka o odsunięcie go od władzy i zdobycie wpływu na losy państwa. Może się mylę, ale sądzę, że nie jest to temat zdolny porwać publiczność. Zresztą kogo tu porywać: spektakl, który oglądałem, za­szczyciło około 50 widzów. Ich rozrze­dzenie na wielkiej jak stadion widowni Teatru Dramatycznego było doprawdy przygnębiające. Drugim grzechem "Szaleństwa..." jest brak szacunku reżysera dla czasu w teatrze. Przedstawienie trwa niemal trzy i pół godziny, podczas gdy napięcie, jakie nie­sie ze sobą tekst, wystarczyłoby najwyżej na godzinę, może dwie. Brak akcji mają zrekompensować malownicze obrazy. W istocie, scenografia inspirowana wyra­źnie malarstwem renesansowym (Tablice z Urbino przedstawiające projekt miasta idealnego), autorstwa Janusza Sosnows­kiego, jest najmocniejszą stroną spektak­lu. Drażni tylko zawieszone w głębi sceny gigantyczne ostrze gilotyny, podświetlane czasem na czerwono, które, jak się domyś­lam, symbolicznie i nienachalnie ma nam przypomnieć, co tu się za chwilę może wszystkim królom świata przydarzyć. Trzecim wreszcie grzechem tego spek­taklu jest gra aktorów. I o nią właśnie mam największe pretensje. Jeśli teatr ma być światem, to aktorzy nie mogą pozo­stawiać widzów w przekonaniu, że ten świat kończy się na linii kulis, a dalej zaczyna się królestwo garderoby i bufetu. Jeśli William Pitt ma być poważnym i trudnym do pokonania rywalem króla, to Mariusz Bonaszewski, który go gra, nie może snuć się po scenie od niechcenia, wyraźnie na coś obrażony, ale nie wiado­mo na co. Jeśli lekarze manipulujący zdrowiem króla (Jarosław Gajewski, Ma­ciej Damięcki, Paweł Tucholski i Zdzisław Wardejn) mają być demonicznymi idiota­mi, to również nie powinni przypominać dobrotliwie przytłumionych lemurów w rozdeptanych kapciach. Jedynym ak­torem, który z całego zajścia wychodzi obronną ręką, jest Marek Walczewski grający króla, choć i on czasami zbyt chętnie dostosowuje się do poziomu gry kolegów. Ale przecież aktor to zawód i nie ma wyjścia, co wieczór z ciężkim sercem trzeba wyjść na scenę, gdy inspicjent bez litości ogłosi: "No, panowie, do roboty".

Śmigasiewiczowi zaś w "Pamiętniku z powstania warszawskiego" udała się trudna sztuka zawrócenia Wisły kijem. Powiodła się operacja zamiany niepowtarzalnego i pozbawionego martyrologicznej rany tekstu na kolejne, jedno z wielu rozpoetyzowane widowisko po­święcone powstaniu. Reżyser zamknął jedenastu aktorów w wyłożonej pordze­wiałymi blachami piwnicy i chyba jedyne zadanie, jakie im wyznaczył, to: "posie­dźcie tu i pogadajcie sobie". Aktorzy, owszem, posiadują i pogadują, a do tego urozmaicają. Żeby umaić i żeby nie było monotonnie, czasami coś mocno grają. Z tego wszystkiego robi się coś na kształt dziwnego i nieprzyjemnego pikniku. Raz po raz tylko Miron (Władysław Kowal­ski) staje na przodzie sceny i zwracając się wprost do publiczności mówi lirycz­nie i smutno. W tym czasie, jak na komendę, działania pozostałych akto­rów ustają, a bomba z patosem staje się coraz cięższa. W sumie "Pamiętnik..." w Powszechnym byłby dość ujmujący jako szkolna akademia, zwłaszcza że wówczas grany byłby zapewne z więk­szym entuzjazmem.

Szkoda, bo właściwie obydwa przed­stawienia mogłyby być przynajmniej do­bre. Zabrakło im jednak pełnego przeko­nania i zaangażowania twórców, którzy chyba rozpoczęli pracę nad nimi z myślą, że i tak się nie uda. Zrobili to, co zrobili, z obowiązku. Na szczęście wciąż jeszcze są dowody na to, że Bóg istnieje, a teatr jest świątynią. Skoro zaś wiara góry przenosi, to może nie będzie tak źle w teatrze tej jesieni?

ALAN BENNETT: SZALEŃSTWO JE­RZEGO III, reżyseria: Filip Bajon, sceno­grafia: Janusz Sosnowski. Premiera polska w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, wrzesień 1994.

MIRON BIAŁOSZEWSKI: PAMIĘTNIK' Z POWSTANIA WARSZAWSKIEGO, reżyseria: Waldemar Śmigasiewicz, scenografia: Maciej Preyer. Premiera we września 1994 w Teatrze Powszechnym w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji