Artykuły

Jerzy Gruza. Świat w podwójnym zwierciadle

Jest typem gawędziarza. Swoje życie przedstawia jako ciąg barwnych anegdot, w których odbija się sedno jego twórczości filmowej, telewizyjnej i teatralnej. W niezliczonych produkcjach - od kultowych seriali "Wojna domowa" i "Czterdziestolatek", przez kinowe komedie i dramaty, po niezapomniane spektakle teatralne - nieustannie starał się odkrywać prawdę o nas samych. Z powodzeniem.

Przy okazji 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni rozmawiamy z laureatem Platynowych Lwów za całokształt twórczości, Jerzym Gruzą. Magda Sendecka: - Spytam może najpierw, co pan ostatnio czyta. - Bardzo dużo. Czytam różne książki, ponieważ nie mogę spać. Próbuję znaleźć książkę, która mnie uśpi. - Wydaje się, że to powinno być łatwe. - No nie. Mam ciekawy repertuar. Nie mogę tylko czytać powieści. Wszystkie story... sam wymyślam lepsze. Ale rozważania pewnych problemów, nawet bardzo odległych, zagadnień filozoficznych - przystępnie pisane, dla laików - bardzo mnie wciągają.

Mam duży rozrzut w tych lekturach. Lubię też książki, które same mi wpadają w ręce. Tutaj obok do sklepu Sue Ryder ludzie przynoszą niepotrzebne książki. Często tam zaglądam i zawsze sobie coś znajdę. Wolę książkę wybraną już wcześniej przez kogoś niż taką świeżą z księgarni. Trudno mi wybrać coś nowego. Lubię książki zniszczone, które ktoś przeczytał, coś podkreślił. Łatwiej mi się je czyta.

Robi pan notatki na marginesach?

- Tak! Podkreślam. Potem, jak jeszcze raz przeglądam, wyłapuję to, co napisałem, co wydało mi się ciekawe. Witkacy miał taki zwyczaj. Strasznie pisał swoją drogą. Widziałem te rękopisy kiedyś. Notował, zgadzał się, nie zgadzał.

Pytam o książki, bo jest pan bohaterem anegdoty profesora Aleksandra Jackiewicza. Podobno powiedział kiedyś, że są reżyserzy, którzy nie czytają i nie wiedzą, są tacy, którzy czytają i też nie wiedzą, i jest Jerzy Gruza, który nie czyta, a zawsze wie.

- Może miał rację? To był niesłychany człowiek. Nas, głąbów w Szkole Filmowej, próbował wprowadzić w sprawy literatury, przekonać do jej piękna, do klasyków rosyjskich szczególnie i francuskich. A myśmy byli jacyś tacy niewrażliwi. Jeden kolega zaczynał czytać "Ojca Goriot" Balzaka i sześć lat go czytał. Dochodził zawsze do szóstej strony i na tym kończył. Kiedyś sprawdziłem, do czego docierał. Tam był taki tekst o Paryżu, że nie ma deszczu i bruk jest suchy. On dochodził do tego bruku, ktoś go odwoływał, więc szedł albo w piłkę grać, albo się napić, albo grać na saksofonie i już potem... tylko ten bruk.

Ciekawe, co było słowem kluczem - Paryż, bruk czy susza?

- Suchość! Zdecydowanie. On i tak nie rozumiał, co czyta. Bardzo zdolny człowiek w innym zakresie.

Jednak w pańskim przypadku to chyba był żart? Z tym nieczytaniem.

- No nie wiem, nie wiem. Z profesorem Jackiewiczem nie miałem żadnych konfliktów. Lubiłem jego sposób mówienia. Zapalał się, patrzył w górę, tarł palcami... Starał się nas zagrzać do literatury. Ale szło opornie.

Z panem najwyraźniej mu się udało, spektakle Teatru Telewizji, które pan reżyserował, to największa literatura światowa. Od Mrożka do Joyce'a i od Brechta do Diderota.

- Tak, robiłem mnóstwo rzeczy opartych na prawdziwej literaturze, a co ciekawe, było to bardzo dobrze odbierane przez szeroką publiczność. To nie była łatwizna ani tanizna, a przyjęcie było znakomite. Oczywiście to działało też w drugą stronę: skoro czytałem te teksty, analizowałem je, to mnie uczyło, podnosiło. Jak się sięga po dobrą literaturę, to człowiek sam się podnosi, obcując z nią blisko. Blisko i praktycznie, bo trzeba to zagrać, scenografię trzeba zrobić, muzykę podłożyć. To przynosi świetne rezultaty. Człowiek rozszerza swoją wrażliwość, swoje rozumienie świata.

Czy nie od tego właśnie jest kultura?

- No tak. Ale teraz jak przerzucam kanały w telewizji, to z trudnością mogę znaleźć coś, co mnie interesuje. Dbają o tak zwaną oglądalność, a nie wiedzą, że i jakością można ją podnieść.

Pan na różne sposoby robił to przez całe życie.

- Rzeczywiście, dużo robiłem. Przeglądałem dzisiaj spis moich rzeczy, bo musiałem wykazać się dorobkiem dla ZUS-u. Nie byłem na etacie, więc muszą jakoś inaczej to liczyć. Mam wyciągi z tego, co zrobiłem dla telewizji. Zdumiałem się, ile tego było, w tym właśnie takich klasycznych - jak pani mówi - tekstów. Ważnych w literaturze światowej.

Policzył pan?

- Nie, ale to zdumiewająca ilość.

Teatrów Telewizji ponad sześćdziesiąt.

- Tak, coś takiego.

Jednak dla szerokiej publiczności jest pan głównie autorem seriali.

- Tak, "Wojna domowa", "Czterdziestolatek", "Tygrysy Europy", filmy jakieś.

Te seriale to nie tylko rozrywka, to również pewna diagnoza społeczna.

- Seriale, które myśmy robili, opisywały poszczególne epoki: późny PRL, potem zmiany, potem jeszcze nowa epoka i tak dalej. To jest właściwie kompendium wiedzy o Polsce Ludowej.

Ta wiedza i ta diagnoza byłaby jeszcze bogatsza, gdyby w powszechnej świadomości zaistniały pana filmy zrealizowane w zupełnie innej poetyce. Ale to półkowniki, które właściwie nigdy nie trafiły do szerokiego obiegu.

- Tak, "Przeprowadzka", "Noc poślubna w biały dzień", "Przyjęcie na dziesięć osób plus trzy" przeleżały na półkach po dziesięć, piętnaście lat. No ale trudno, było minęło.

Jak pan wtedy przeżył zatrzymanie tych tytułów?

- To ciężka sprawa była. Realizacja filmu to ogromny wysiłek. A potem przychodzą oceny, kompletnie nieadekwatne do tego, co na ekranie. Zresztą "Dzięcioł" też był bardzo krytykowany.

Przecież to dość niewinna komedia.

- Tak, ale był krytykowany jako coś okropnego. Jako najgorszy film dwudziestopięciolecia. Ci wszyscy recenzenci i krytycy rzucili się jak stado dzików, próbowali go rozszarpać. Nie rozszarpali, do dziś jest pokazywany, i jest zabawny. Śmieszy w dalszym ciągu. Na Barei też wieszano psy. Że nie ma struktury. Argumenty były podobne. Uważali go za szmirusa.

Z półkowników wyłania się zupełnie inny Gruza niż z satyrycznych seriali czy "Dziecioła": mroczny, gorzki, pozbawiony złudzeń. Obejrzałam na świeżo wstrząsającą "Noc poślubną w biały dzień". To niezwykle aktualne a przy tym bardzo nowoczesne kino.

- Oczywiście, bo żeby stworzyć dzieło sztuki, trzeba zaangażować artystę. Artysta zrobi coś, co trwa, a nie mija, kiedy się zmienia rząd, ustrój, czy partia, która rządzi. Artysta robi rzeczy trwałe. A jak nie robi tego artysta, tylko profesjonalista, zawodowiec, który robi film po filmie, powstają dzieła bez znaczenia. Widzę kolegów, którzy robią film po filmie, jeden montują, już robią następny, tylko że potem nikogo ten ich produkt nie obchodzi.

Te pana poważne filmy - tak je nazwijmy - krytykują rzeczywistość, dając jej satyryczny obraz, ale wyrazista jest w nich warstwa symboliczna. O geodetach z "Nocy poślubnej..." można powiedzieć, że to czterej jeźdźcy Apokalipsy. Tak pan prowadzi tych bohaterów.

- Przyjeżdżają i doprowadzają świat do ruiny. To ciekawe odczytanie. Ale ten film mógł być jeszcze lepszy. To było szarpane, przemontowywane, każdy się dokładał, i kierownik zespołu, i montażyści, i aktorzy. Szarpali na wszystkie strony, żeby to poprawić. Ale i ja spaskudziłem pewne rzeczy. Miałem świetny scenariusz, ale ja się nudzę. Jak napiszę i potem to robię, to już się nudzę. Bo już raz to nakręciłem we własnej głowie, więc kręcąc, próbuję zmieniać. Czasem niepotrzebnie. Ale i tak się to trzyma. Znakomita jest rola Gołasa.

Reszta aktorów też jest świetna. Daria Trafankowska, Jan Nowicki, Andrzej Pieczyński. Rękę do aktorów miał pan znakomitą. Pracował pan z największymi.

- Tak, dobrze obsadzałem. I ludzie chętnie ze mną pracowali. To nie było łatwe, namówić Kwiatkowską, Szczepkowskiego, Śląską, Holoubka.

Pan namawiać nie musiał.

- Wiedzieli, że gwarantuję profesjonalizm.

Do dzisiaj pamiętam obejrzanego w liceum "Rewizora" z Tadeuszem Łomnickim jako Horodniczym. Narobił pan tym spektaklem dużo szumu. Bardzo to było nowoczesne.

- Tak, to też była straszna awantura. Jak oni krzyczeli, krytykowali, te stare repy teatralne. Zajmowali się tym senatorowie nawet, Małachowski, krzyczeli, jak to można. Okropne. A ja uważam, że jak coś jest przeciwko pewnej konwencji, to wtedy jest dobre.

A dzisiaj w rzeczywistości teatralno-filmowej - są tacy rewolucjoniści?

- Mam wrażenie, że zmniejszyło się dziś znaczenie tego, co się robi. Dawniej jak Wajda zrobił film, to przez rok o nim dyskutowano. Dziś jest taka duża podaż, że nie ma reakcji na dzieło. Obserwuję obniżenie poziomu, bo twórcy są w nieustannym biegu. Warunki produkcyjne, finanse, przymus oglądalności... Jak tu pracować? A poza tym uważam, że to nie ma żadnego znaczenia, to się nie przenosi na społeczeństwo.

Kultura straciła znaczenie?

- Tak. Byłem teraz w Mielnie, mieszkałem w dobrym hotelu. Ale to, co słyszałem na ulicy, co młodzi ludzie mówią, jakie przekleństwa, jakie brudy. Jakie pijaństwo, jakie ćpanie, jakie okropne rzeczy się dzieją. I tysiące ludzi, zalew potworny. Bez żadnej kultury, że tak powiem, turystycznej. To się już nie przenosi. Żeby nie wiem co Wajda zrobił.

Kiedyś się przenosiło?

- Kiedyś się przenosiło. Było mniej tytułów, były bardziej znaczące rzeczy, i one się przenosiły na społeczeństwo. Artyści byli ważni. Dzisiaj nie, dzisiaj już nikt nie wie, kto to był Holoubek.

Miał pan wtedy poczucie misji?

- Misji nigdy. Miałem poczucie frajdy z robienia sztuki. Mogłem pracować ze wspaniałymi ludźmi, więc proces pracy był przyjemny. Efekt już nie miał takiego znaczenia, to szło do emisji i tyle. Ale praca była fantastyczna. Jak pani ma do czynienia z takimi aktorami jak Śląska, Holoubek, Hanuszkiewicz, to jest sama rozkosz. Proces tworzenia to szczęście od Boga. Dzisiaj pani nie ściągnie takich aktorów. Raz, że ich nie ma, dwa, że są bardzo drodzy. Wydmuchani przez kolorowe magazyny.

Chyba nie wszyscy.

- Tak, polscy aktorzy są wspaniali. Jest taka ekipa, która gra w telenowelach. Oni to świetnie realizują. Już nauczyli się grać, tak filmowo, po amerykańsku, delikatnie. Tylko te scenariusze... Te sprawy. Stoi przy kuchni, robi naleśniki...

To jak pan się czuje w roli laureata Platynowych Lwów?

- No właśnie dziwnie się czuję. Cieszy mnie, że ktoś mnie docenił. Że koledzy uradzili, żeby dać nagrodę mnie, to jest bardzo pozytywne, cieszę się bardzo. Spojrzałem na mój dorobek, to rzeczywiście jest imponujące, ile rzeczy w życiu zrobiłem. Teraz mam ochotę raczej pisać, wspominać, rozmawiać.

Robił pan też telewizję od samego początku.

- Tak, to był mój najciekawszy okres. Zaraz po szkole telewizja. W polityce to była tak zwana odwilż, co się przekładało na wszystko, co ludzie robili. Było dużo energii, panował optymizm. Ludzie czegoś chcieli, w coś wierzyli. A telewizja była w okresie romantycznym, można było robić wszystko, co się chciało.

Rok 1956 to pana debiut w Teatrze Telewizji według odwilżowego opowiadania Kazimierza Brandysa "Obrona Grenady", o ile pamiętam.

- Coś innego chyba było debiutem, ale to już tak odległe czasy, że nie pamiętam. Ale okres był fantastyczny, można było robić wszystko. Przy tym było mało telewizorów, mały odbiór, brak kontroli, ponieważ władza jeszcze się nie zorientowała, czym jest telewizja. I to była laba kompletna.

Pole do eksperymentów?

- Oczywiście! A poza tym ta szerokość różnych kontaktów, które dawała telewizja. Telewizja była dla mnie skarbem absolutnym. I w zakresie literackim, i w zakresie towarzyskim, i w zakresie znajomości ludzi. Aktorzy wnosili bardzo wiele. To były moje uniwersytety.

Jeśli uniwersytety, to kto był wtedy mistrzem? Telewizja się rodziła, nie było chyba od kogo się uczyć?

- Myśmy sami się uczyli. Telewizje inne były bardzo już rozwinięte, BBC na przykład, gdzie byłem w szkole w 1958 roku chyba. Widziałem, że tam już same starsze osoby pracują. A u nas sama młodzież. I kobiety.

Bananowa młodzież?

- Nie, to byli ludzie ciężkiej pracy. Ciężkie kamery, które trzeba było popychać, bardzo skomplikowana, staromodna technika. Ludzie pracowali bardzo ciężko. Ale młodzi. A w Anglii już byli starsi: kamerzyści, inspicjenci, reżyserzy. Tutaj nie, wielu było tuż po szkole albo wyrzuconych z różnych miejsc. Odpady takie, które spadały tam z powodów politycznych, z powodów kadrowych, trochę po znajomości. I to wszystko się tam gromadziło. Buzowała mieszanina różnych ambicji, talentów. Bardzo to było twórcze i ciekawe. Pamiętam to bardzo dobrze.

A jak właściwie trafił pan do telewizji?

- Przez przypadek zupełny, ale spodobało mi się. W kinie nie miałem szans. Wtedy film się robiło raz na sześć lat, zestarzałbym się na asystenturach. Nie chciałem czekać. I dobrze wybrałem, szczęśliwie.

Czy to prawda, że na szkołę filmową namówił pana Jerzy Wójcik? Dziś profesor sztuki operatorskiej?

- Spotkaliśmy się na ulicy Andrzeja w Łodzi. On pyta: - Co robisz? - Zastanawiam się, myślę. - To chodź do szkoły filmowej. - Jak to? - Jest duża konkurencja, czterysta osób na dwadzieścia miejsc [śmiech]. Ale udało mi się. Namówił mnie, bo plany miałem inne. Znałem trochę film od strony produkcyjnej, bo moja ówczesna dziewczyna pracowała w filmie. I startowałem do pracowni sztukatorskiej, bo ciągnęła mnie rzeźba. Nawet zdawałem tu na warszawską ASP, ale jeszcze nie miałem matury, więc mnie odrzucili. Dziś byłbym rzeźbiarzem, drugim Dunikowskim.

Może robiłby pan pomniki?

- Pomniki, właśnie! Teraz jest moda na pomniki, miałbym co robić. Chciałem być rzeźbiarzem, a on mnie namówił na film. Jurek jest wybitny. Czytała pani jego książkę? Bardzo lubię to, co tam napisał. Szalenie wrażliwie. To bardzo ciekawy człowiek. Jego wiedza, jego myśli, jego filozofia, traktowanie materii filmowej jest tak wspaniałe, tak wysokie, i tak lecące w górę. Zdecydowanie wyrasta ponad poziom środowiska. Choć akurat autorów zdjęć mamy fantastycznych. Mocniejszych niż reżyserzy. Z Witkiem Sobocińskim też się kolegowaliśmy, byliśmy w szkole podstawowej, potem w liceum, potem w szkole filmowej. Zrobiliśmy razem film. Wójcik, Sobota są z pokolenia specjalistów filmowych, bardzo poważnie traktujących swój zawód.

Wtedy chyba też produkcje filmowe wyglądały poważniej? Ciężkie kamery, taśma, której zawsze brakowało.

- Tak, musieli przekraczać ograniczenia technologii. Dzisiaj film można zrobić komórką.

W pana życiu ważna była też muzyka.

- Przyjaźniłem się z Dudusiem Matuszkiewiczem, z Witkiem Sobocińskim, który też muzyką się zajmował. Z AndrzejemKorzyńskim się przyjaźnię, to bardzo ciekawy kompozytor.

Reżyserował pan festiwale piosenki.

- Dwadzieścia pięć czy dwadzieścia sześć festiwali. Potem prowadziłem Teatr Muzyczny w Gdyni, "Skrzypek na dachu", "Les Miserables", "Jesus Christ Superstar"...

Kiedy właściwie pan to wszystko zrobił? Przecież doba nie ma trzydziestu sześciu godzin?

- No właśnie. Mówią o mnie czasami: "playboy". Mnie to strasznie irytuje, bo żeby to wszystko zrobić, to trzeba strasznie dużo energii, czasu, i zdrowia.

Jak to się panu udawało? Skąd pan czerpał energię?

- Byłem bardzo pracowity. I szarpałem wszystko. Ciekawiło mnie dużo rzeczy.

Co by pan powiedział dzisiaj młodym reżyserom?

- Nie wiem, co mógłbym powiedzieć. Reżyser w takim profesjonalnym filmie robi się trochę mniej ważną osobą. Z kolei w Polsce jest cała masa reżyserów - autorów, którzy sami piszą i reżyserują. I to bardzo dobrze, bo to gwarantuje spójność.

Powiedziałbym, że trzeba zawsze znaleźć jakiś powód, dla którego się robi film czy spektakl. Nie robić dla pieniędzy, nie robić dla kolorowych magazynów, dla jakiejś pozornej sławy, tylko znaleźć wewnętrzny powód, swój własny. Co chcę przez to powiedzieć? Co chcę przez to zmienić? Albo wyrzucić z siebie, albo zwrócić uwagę? Jeśli ten powód jest mocny, to film się uda.

A co dla pana było takim powodem?

- Wiele rzeczy. Różne tytuły dawały mi co innego. Miałem to szczęście, że nie robiłem dla samego robienia. Albo był ciekawy tekst... "Mieszczanin szlachcicem" - widziałem te wszystkie awanse, te przeskoki socjalne, które były śmieszne, tak jak pan Jourdain u Moliera. To było to samo. Więc miałem potrzebę zrobienia tego, ciekawiło mnie to. Wtedy to wychodzi. A jak nie ma tej potrzeby, nie ma bodźca wewnętrznego, wszystko jedno czy jest umysłowy, czy emocjonalny... Musi być to podszyte czymś osobistym. Jeśli tego nie ma, to można robić jakieś komedyjki, i tak nie ma to żadnego znaczenia.

Chodzi o entuzjazm?

- Nie tylko, niekoniecznie o entuzjazm. Tylko o coś, co boli. Rozstanie z kobietą? Chcę zrobić film, który będzie niósł taką sprawę. Albo - mam sukces, albo - jestem chory. Ile filmów o raku powstało! Trzeba mieć jakiś własny powód, bo jak tego nie ma, to jest puste, zawodowe kino, idące na lep tanich gustów i płaskości formy.

Ostatnie słowo: co dzisiaj byłoby dla pana powodem, żeby zrobić film? Przychodzi do pana producent z pieniędzmi: co mu pan zaproponuje?

- Zna pani takiego producenta? [śmiech] Nie chciałbym robić czegoś, co miałoby się tylko podobać albo tylko śmieszyć. Jestem człowiekiem, który widzi świat w podwójnym zwierciadle: dobrego i złego, tragicznego i śmiesznego. Poważnego i zabawnego. I tak wyglądają wszystkie moje filmy.

Czyli tragikomedia?

- Coś takiego. Teraz może pani iść szukać producenta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji