Artykuły

Spłacam swój dług

- Jeśli miałbym czegoś żałować, to może tego, że nie zostałem muzykiem. Jednak ten brak rekompensuje mi reżyserowanie oper. Także koncerty poetyckie, bo łączenie słowa z muzyką smakuje mi najbardziej - mówi KRZYSZTOF KOLBERGER, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Jolanta Ciosek: - Przed kilkoma laty rozmawialiśmy o Pańskich rolach, których dziesiątki zagrał Pan w teatrze i filmie. Dziś, kiedy spotykamy się w czasie szczególnym, bo w Wielkim Tygodniu, chciałabym powrócić do zdania Eliota, które wówczas Pan przywołał: "Dążenie do Boga niech się dokona przez twórczość". Lubi Pan tę myśl cytować?

Krzysztof Kolberger: - Zawiera istotną dla mnie prawdę. Słowa Eliota łączą w tajemniczy sposób wszystkie dziedziny tak, jak tajemnicza bywa wielka sztuka. A tylko nią warto się zajmować. To, co robię, jest moim dążeniem do ideału. Sztuka w pewnym sensie stanowi mój sposób modlenia się. Z zawodu przede wszystkim jestem aktorem i w aktorstwie właśnie, w owym "udawaniu" innych postaci znajduję sens odnajdywania również siebie, choć w reżyserię wkładam o wiele więcej sił niż w najtrudniejszą rolę. A jednak przede wszystkim aktorstwo to moje życie - jak bardzo banalnie by to zabrzmiało - określające moje miejsce na tym świecie. Ponad trzydzieści lat uprawiania tego zawodu stwarza możliwość realizacji marzeń, przebywania w lepszym i piękniejszym świecie. Jeśli miałbym czegoś żałować, to może tego, że nie zostałem muzykiem. Jednak ten brak rekompensuje mi reżyserowanie oper. Także koncerty poetyckie, bo łączenie słowa z muzyką smakuje mi najbardziej. Ostatnio właśnie słowo poetyckie, a nie kreowanie innych postaci coraz częściej wystarcza mi, by wyrazić siebie, swoje wzruszenia, bóle, potrzeby, rozterki. Swój stosunek do wiary, życia i śmierci.

- Czy wiara stanowi dla Pana istotny punkt odniesienia?

- Są momenty, kiedy wydaje mi się, że jestem najbardziej wierzącym człowiekiem na świecie. Bywają jednak i takie, w których nie potrzebuję kościoła, by się modlić. Wolę wziąć do ręki "Modlitwę na co dzień" księdza Malińskiego, którą podarował mi przed trzydziestoma laty i z którą się nie rozstaję. Sięgam po nią w trudnych momentach, bo tam niejednokrotnie znajduję odpowiedzi na zadawane sobie pytania. Poprzez twórczość, także księdza Malińskiego, rozmawiam z Bogiem. Dla mnie modlitwa jest rozmową z Nim w różnych sytuacjach i okolicznościach.

- W jakim sensie sztuka jest dla Pana dążeniem do Boga?

- Jak ktoś powiedział, a powtarzał to Ojciec Święty, piękno jest elementem tworzenia. A człowiek na każdym odcinku swojego życia staje się twórcą, a więc ma obowiązek wykorzystywać talenty, którymi został obdarowany. Tak też traktuję swoją pracę, bo cóż po talentach, jeśli nie potrafimy dzielić się nimi z innymi? Trudno o tych sprawach mówić w prosty sposób. A chciałbym, bo wiem, ile ważą proste słowa. Zostałem wychowany na poezji najwyższego lotu. A ona jest w słowach najprostsza. I była moim elementarzem.

Bardzo bliskie mi są wiersze księdza Jana Twardowskiego, który wielokrotnie zapraszał mnie do ich recytowania. W czasie jednego ze spotkań ktoś nazwał księdza poetą. On na to odrzekł, iż jest zakłopotany tym stwierdzeniem, bo czuje się zwykłym człowiekiem, który jedynie dobiera słowa, by porozumiewać się z innymi. Mnie w życiu dane jest dobieranie słów mistrzów, by zrozumieć siebie i drugiego człowieka. Zostałem ukształtowany przez teatr Adama Hanuszkiewicza, na dramacie poetyckim pisanym wierszem. Stąd zapewne bierze się moja umiejętność porozumiewania się na przestrzeni wiersza. O wiele lepiej czuję się w utworach poetyckich, gdy jestem ograniczany rytmem, rymem, określoną frazą.

- Szczególnie związany jest Pan z twórczością Karola Wojtyły - już w czasie stanu wojennego mówił Pan Jego wiersze. Czy to wynikało z potrzeby chwili, czy też z intelektualnej zawartości tych utworów?

- Istniało wówczas zapotrzebowanie na poezję polityczną. Stąd też najpierw zająłem się wierszami Czesława Miłosza, które wcześniej, gdy wybuchła "Solidarność", przygotowałem w programie poetyckim "Cierń proroczy". W stanie wojennym obserwowałem, jak zmienia się kontekst tych wierszy, jak pęcznieją i nabierają innego znaczenia wraz ze zmieniającą się wokół rzeczywistością. Natomiast poezja Karola Wojtyły była wówczas traktowana nieco po macoszemu. I mnie, jak wielu innym, te wiersze wydawały się hermetyczne. Zmagałem się z nimi powoli, czego owocem była m.in. płyta i program poetycki "Piękna Pani" - tak poezję nazwał Karol Wojtyła. Nagraliśmy tę płytę - z muzyką Janusza Strobla - wraz z Joasią Szczepkowską i Jerzym Trelą. Później dołączyła do nas Ania Seniuk. Rozsmakowywałem się w tych wierszach, aż doszedłem do "Tryptyku rzymskiego", jedynego chyba utworu poetyckiego napisanego przez papieża. Od tej pory "Tryptyk" towarzyszy mi nieustannie.

To poemat niezwykle nośny i wspaniale odbierany. Początkowo, po pierwszych lekturach, dość długo nie powracałem do niego. Aż zdarzył się przypadek. Zaproszono mnie do Kalwarii Zebrzydowskiej na wieczór poezji Karola Wojtyły - przynajmniej tak mi się wydawało. Kiedy przyjechałem, zobaczyłem na afiszu zapowiedź "Tryptyku" i usłyszałem, że zmiany są niemożliwe. Dostałem egzemplarz i dwie godziny na przygotowanie. Zamknąłem się w pomieszczeniu, gdzie podczas pielgrzymki odpoczywał Ojciec Święty. Siadając nieskromnie na papieskim tronie, liczyłem na to, że spłynie na mnie natchnienie. Po minucie wymiotło mnie z tego pokoju, nie wytrzymałem napięcia, nie mogłem się skupić. Gdy wreszcie wystąpiłem w kościele, nie najlepiej zresztą przygotowany, zdarzyło się coś niezwykłego. Po koncercie podchodzili do mnie ludzie mówiąc, że dotąd nic nie rozumieli z tego poematu. Że dopiero moje wykonanie rozjaśniło im i wytłumaczyło wiele myśli. Wtedy zrozumiałem, że w tych słowach tkwi jakaś tajemnica, magia wyzwalająca potrzebę ich słuchania. "Tryptyk" stał się dla mnie bardzo ważny, szczególnie w minionym roku.

- Roku dramatycznym i zarazem szczęśliwym dla Pana.

- To prawda. Mówię o tym z dużą ostrożnością, by nie być posądzonym o jakieś nawiedzenie, do którego bardzo mi daleko. Jednak w ubiegłym roku w moim życiu doszło do kilku zdarzeń, które trudno nazwać zbiegiem okoliczności. Zostałem zaproszony do Rzymu na uroczystości pogrzebowe Ojca Świętego - kupiłem ostatni bilet na samolot. W trakcie pobytu telewizja TVN poprosiła mnie o przeczytanie na żywo testamentu papieża. Nie muszę mówić, ile to dla mnie znaczyło. Kiedy wróciłem do kraju, okazało się, że w Rzymie nabawiłem się żółtaczki. Podczas badań wykryto u mnie nowotwór trzustki. Czekała mnie bardzo ciężka operacja. Na dzień przed nią odwiedził mnie Piotr Adamczyk, z którym kilkakrotnie pracowałem, ale nie łączyły nas stosunki towarzyskie. Przyniósł mi różaniec otrzymany od papieża i przez niego pobłogosławiony. Tuż przed końcem roku otrzymałem propozycję nagrań do filmu "Jan Paweł II", gdzie miałem w polskiej wersji udzielić głosu Voightowi grającemu papieża i Elwesowi, odtwarzającemu postać młodego Wojtyły. Były też kolejne "przypadki", którymi nie chcę zanudzać. No i tyle, albo aż tyle. Mówię jedynie o faktach, ich interpretację pozostawiam innym. Wiem jedno: Ktoś wziął mnie za kark i przeniósł do Rzymu w określonym czasie i szczególnych okolicznościach. Moja późniejsza praca w filmie "Jan Paweł II" była nie tylko wielką szkołą aktorstwa - przestudiowałem przez dziesiątki godzin setki tekstów papieża i filmy o nim - ale też spłatą długu.

- W ciągu ostatnich lat dwukrotnie stanął Pan na granicy życia i śmierci...

- Z tą tylko różnicą, że przed pierwszą operacją dawano mi 90 procent szansy na przeżycie, a przed ostatnią - jak się dowiedziałem po fakcie - jedynie pięć.

- Widzę Pana w znakomitej formie, aż trudno uwierzyć, że tak niedawno mierzył się Pan z ostatecznym zagrożeniem.

- Dzięki pracy, do której szybko wróciłem. Lekarze twierdzą, że z medycznego punktu widzenia tak szybki powrót do takiej kondycji jest niemożliwy. Tą pracą spłacam swój dług. Wielokrotnie przecież powracają pytania: Dlaczego chcesz, żebym żył? Czego ode mnie oczekujesz? Te same pytania zadawał sobie Karol Wojtyła w czasie okupacji, co mocno zostało zaznaczone w filmie. One zresztą towarzyszą wielu z nas.

- A czy nie zadawał Pan sobie pytań: Dlaczego i za co mnie to spotkało? Zastanawiał się Pan nad sensem cierpienia, które często tak trudno nam pojąć?

- Lekcja dana nam przez cierpienie papieża była dla mnie jedną z najistotniejszych.

- Nie buntował się Pan, nie wadził z Bogiem?

- Nie, bo nikt nam nie obiecywał, że przychodząc na ten świat, będziemy zdrowi i szczęśliwi. Nie ma szczęścia bez nieszczęścia. Na niedawnym spotkaniu z księdzem kardynałem Stanisławem Dziwiszem, zorganizowanym w związku z wydaniem "Dzieł zebranych" Jana Pawła II, jeden z księży zapytał: "Podobno powiedział pan, że nie boi się śmierci" Odpowiedziałem: "To prawda". Na co on mówi: "A ja się boję". Oczywiście brak lęku przed śmiercią nie znaczy, że nie mam w sobie instynktu życia; gdy ląduje samolot, serce podchodzi mi do gardła. Natomiast przed operacją ani przez chwilę nie było we mnie lęku. Byłem uspokojony i pogodzony z losem. A jednocześnie bardzo mocno wierzyłem, że przeżyję. Po raz pierwszy rozluźniłem się i opuściły mnie emocje, gdy nie tak dawno modliłem się przy grobie papieża. Rozpłakałem się wśród zgromadzonych wiernych, nie czując z tego powodu żadnego wstydu.

- Skąd Pan czerpie swoją siłę?

- Wbrew pozorom niewiele po trzeba, by być silnym. Trzeba chcieć. Już w szpitalu zacząłem układać dekorację do spektaklu, który mieliśmy w planie z Małgosią Zajączkowską. Uznałem, że nie ma powodu roztkliwiać się nad sobą; że skoro żyję, ruszam ręką, to, mimo połączenia różnymi rurkami z aparaturą, należy zabrać się do pracy. Po wyjściu ze szpitala nie tylko wyreżyserowałem ten spektakl - "Kocham 0'Keeffe", ale i gram w nim. "Piękno po to jest, by zachwycało do pracy..." - zapewne dalej nie muszę cytować znanych słów Norwida.

- Czy te dramatyczne fakty przewartościowały coś w Pańskim życiu, skłoniły do nabrania dystansu do spraw tego świata?

- Tak. Żyję intensywniej, gdyż wciąż powraca pytanie: ile jeszcze przede mną? A jednak nabrałem pewnego dystansu do spraw zawodowych: coraz mniej spraw mnie stresuje, ambicjonalnie dotyka, coraz rzadziej towarzyszy mi zwykła ludzka próżność. Nadal walczę. Wiem też, że dzięki temu, iż otwarcie mówię o swojej chorobie, pomogłem wielu ludziom. Niedawno odwiedziła mnie po spektaklu znajoma przyjaciółki, chora na raka. Wiedziałem, że jest załamana, że się poddała. Powiedziała, że gdy zobaczyła, jak szaleję na scenie, ile jest we mnie sił, zrozumiała, że ona też musi podjąć walkę. I podjęła. Działam w różnych fundacjach, bywam na kongresach i wiem, ile znaczy szczera rozmowa o chorobie, jak można taką rozmową pomóc innym. To kolejna spłata długu, ale też odpowiedź na pytanie o sens cierpienia.

- Jednak tryb Pańskiego życia zapewne diametralnie musiał się zmienić...

- Tak, musiałem poddać się wielu reżimom: dieta, regularne badania i codzienny kontakt z lekarką. Jednak z tym można żyć, a nawet czerpać korzyści. Co prawda straciłem kilkanaście kilogramów, ale za to mogę jeść, ile chcę - co nie znaczy, co chcę - i nadwaga niż mi me grozi.

- Pańscy koledzy po fachu mówią, że jest Pan człowiekiem zamkniętym, chowającym się jak ślimak w skorupie. Wydaje się to sprzeczne ze szczerością, z jaką opowiada Pan o swoich prywatnych sprawach, a także z istotą aktorstwa polegającą na otwieraniu się przed innymi...

- Może właśnie dlatego wybrałem ten zawód? By móc otwierać się i mówić o sobie prawdę poprzez skrywanie się pod cudzymi skórami? A z tym zamknięciem to też nie jest prawda do końca. Lubię czasami samotność - jestem zodiakalnym Lwem, ale ci, którzy dobrze mnie znają, wiedzą na mój temat sporo. Natomiast w teatrze rzeczywiście jestem mało towarzyski, bo skupiony na pracy. Rzadko uczestniczę w bufetowych dyskusjach i nie należę też do tych, którzy w ostatniej chwili wpadają za kulisy. Muszę się skupić, wyciszyć, przenieść z codzienności w świat sztuki. Bo teatr jest dla mnie również terapią pomagającą oderwać się od rzeczywistości. Przychodzimy do niego zmęczeni, chorzy, zdenerwowani codziennością i nagle, w tajemny sposób, wchodzimy w lepsze światy. Zarówno my, aktorzy, jak i widzowie. "Dzięki czytanej przez pani poezji mogę choć na chwilę zapomnieć o swoim nieszczęściu i przenieść się w inne, lepsze rejony naszego życia" napisała do mnie niepełnosprawna osoba po radiowym programie poetyckim. I tu znów powracamy do tematu funkcji sztuki. Może to naiwność, może idealizm, ale chcę wierzyć, że dzięki sztuce stajemy się lepsi.

- Nawet jeśli gra się czarne charaktery, których sporo się Panu zdarzyło?

- I bardzo się z tego cieszę, bo dzięki temu mogłem zmienić mój wizerunek bohatera romantycznego, który przylgnął do mnie przed laty. A poza tym, przecież diabły są ciekawsze od aniołów. Nie przywołując już banalnej prawdy o tym, że jeden i drugi siedzi w każdym z nas.

- A przecież Pan kojarzony jest z tonami lirycznymi, ciepłymi, poetyckimi. Nie irytuje Pana ta etykieta?

- Nie, bo wiem o sobie to, co wiem. Jestem jedyną osobą, przed którą nie skryję się w skorupie ślimaka. A prawda o sobie pozwala zachować mi równowagę.

- Podczas naszej poprzedniej rozmowy powiedział mi Pan, że wśród kolekcji rzeczy pięknych ma Pan dwa najcenniejsze kamienie: jeden z Góry Oliwnej, a drugi z Golgoty. Czy nadal leżą przy Pańskim łóżku i emitują dobrą energię?

- Jeden podarowałem profesorowi, któremu zawdzięczam życie, drugi leży nadal. I nadal wysyła dobrą energię.

- Czuje się Pan człowiekiem szczęśliwym i spełnionym?

- Tak, przy całej świadomości tego, co się nie spełniło i tego, co było nieszczęśliwe. W "Scenach z życia małżeńskiego" Bergmana, w których grałem wiele lat z Marysią Pakulnis, mój bohater mówi: "Pogodziłem się z własnymi ograniczeniami, zaakceptowałem je z pokorą i dlatego jestem miły i spokojny. I trochę smutny". Jednak to dobry smutek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji