Artykuły

Trzeba szaleć z głową

MARIANNA DEMBIŃSKA - polska hrabianka, bizneswoman i specjalistka od gaf. Mieszka we Włoszech, zajmuje się dystrybucją i promocją win. Napisała autobiograficzną powieść "Tobie to dobrze" i sztukę "Casting", której polska premiera niedawno odbyła się na deskach opolskiego teatru.

W pani sferze mówiono zawsze "noblesse oblige" - szlachectwo zobowiązuje. Co to znaczy w dzisiejszym świecie?

- Posiadanie hrabiowskiego tytułu to zaszczyt, a nie zasługa. Szlachectwo zobowiązuje przede wszystkim do zdrowego rozsądku. Moja babcia mówiła, że można szaleć, ale zawsze z głową. Druga sprawa to dobre wychowanie, ale żeby być osobą elegancką, nie trzeba mieć arystokratycznego pochodzenia To się otrzymuje od rodziców. Ja uważam, że w każdej sytuacji lepiej powiedzieć jedno słowo za mało niż dwa za dużo.

Żadnych przywilejów dla hrabianki? Tytuł nie ułatwia życia?

- Z tytułem łatwiej jest zarezerwować stolik w restauracji, np. w Londynie. Ale bez tego można żyć. Z drugiej strony jest się na pewno bardziej obserwowanym. Dziewczynom ze wschodniej Europy przylepia się czasem taką etykietę - przyjechała z biednego kraju, kto wie, co tutaj robi, pewnie chce złapać męża - Włocha Jak ktoś tak myśli, a potem dowiaduje się o moim tytule, to jego zachowanie zmienia się o 180 stopni.

Założyła pani stronę internetową z drzewem genealogicznym Dembińskich, mnóstwem informacji i anegdot o członkach rodu.

- Wyznaję zasadę, że poznanie przodków jest podstawą do poznania samego siebie. Dla mnie to ważne, ale nie traktowałam tego jako obowiązku studiowania drzewa genealogicznego od 1390 roku. To osobista pasja. Interesuje mnie nie tylko historią ale przede wszystkim to, jakimi ludźmi byli moi przodkowie. Kiedy dokopywałam się do informacji o jakiejś praprababci, ciekawiło mnie, jaki miała charakter, czyja mam coś z niej.

Która z Dembińskich jest pani najbliższa?

- Urszula Dembińska - ta, która podobno była kochanką króla Stanisława Poniatowskiego. Była trochę... postrzelona Miała silny charakter, dobrze wiedziała czego chce. Jestem do niej podobna Inna ciekawa postać to moja imienniczka matka Aleksandra Fredry.

Od kilku lat mieszka pani we Włoszech. Dlaczego tam?

- Przyjaciele, znający mój brak orientacji, żartują, że zbłądziłam w drodze do Grecji. W rzeczywistości, po studiach językowych we Francji, gdzie m.in. uczyłam się włoskiego, chciałam sprawdzić moją znajomość języka. Nie bez znaczenia jest też fakt, że Włochy mają cudowny klimat. Ja nie cierpię zimy i śniegu, a tam jest zawsze ciepło...

... i produkuje się wspaniałe wina. Jechała pani do Włoch z myślą wejścia do branży winiarskiej?

- Ależ skąd! Wino mnie zawsze fascynowało, ale nigdy nie myślałam, że to może być mój zawód.

Pamięta pani swoją pierwszą w życiu lampkę wina?

- Miałam 11 lat. Rodzice poszli na sylwestra a ja zaprosiłam do siebie koleżankę z klasy. Mój ojciec zrobił wtedy wino z dzikiej róży. Postanowiłyśmy utoczyć gumowym wężykiem trochę trunku z baniaka na noworoczny toast. Dopóki ciągnęłyśmy wino, ono leciało. Po podstawieniu kieliszka jednak przestawało, bo nie wiedziałyśmy, że baniak powinien stać wyżej, a nie na podłodze. Opiłyśmy się, jak bąki, nie doczekawszy północy.

I to był początek kariery?

- Ta prawdziwa zaczęła się przez przypadek. Szukałam pracy, która pozwoliłaby mi na wykorzystanie znajomości kilku języków i podróże po świecie. Gdyby mi zaproponowano handel oponami do traktorów, to pewnie bym to robiła ale trafiłam do firmy winiarskiej. Początki były ciężkie. Wiedziałam tylko, że są wina białe i czerwone. Błyskawicznie musiałam wszystkiego się nauczyć - z jakich szczepów sieje robi, w jakim regionie. Klienci pytali np., czy mamy wino z Pugli, a ja się zastanawiałam, kto zacz ten Puglia Myślałam, że chodzi o człowieka a nie o region.

Teraz ma pani własną firmę handlową, sprzedaje i promuje włoskie wina w wielu krajach świata. Kiedy pani stwierdziła, że to jest to?

- Jak po raz pierwszy kupiłam butelkę wina i szkoda mi było wypić je od razu, tylko zostawiłam na specjalną okazję.

Wino to podobno męska sprawa. Przynajmniej tak twierdzą sami mężczyźni.

- I to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego tym się zajmuję. Płeć nie gra roli. Liczy się pasja zamiłowanie, wiedza. Dla mnie wino to nie tylko produkt handlowy. Mam do niego bardzo emocjonalny stosunek. Mój narzeczony, Roberto, śmieje się, że jest jedynym Włochem, który nauczył się o winach od Polki. Świat win jest fascynujący i magiczny. Wino to produkt żywy, który się zmienią dojrzewa. Kiedy jest butelkowane, ma smak postrzelonej nastolatki, po paru tygodniach się uspokaja po pół roku nabiera harmonii i aksamitu, po latach staje się doskonałe.

Sprzedaje pani wina wytwarzane od lat, ale też zleca tworzenie nowych marek. Jedną z nich jest wino GCR Walenty. Dziwna nazwa.

- GCR to skrót od Grande Canceliere Reale czyli Wielki Kanclerz Koronny. Na dworze królowej Bony był nim mój przodek Walenty Dembiński. To była wielka personą odpowiednik dzisiejszego premiera. Eskortował Bonę, gdy jeździła do Włoch i na Litwę. Był osobą bardzo zaufaną Bez jego pieczęci pismo sygnowane przez króla było nieważne.

Chciała pani wraz z winem "sprzedać" kawałek naszej historii?

- Zawsze szukam okazji, by powiedzieć coś obcokrajowcom o Polsce. Włosi są bardzo dumni ze wszystkiego, co włoskie. O Polsce - poza papieżem - nie wiedzą nic. O Bonie nie słyszeli. To mnie boli. GCR Walenty to sposób, by czegoś się o naszym kraju dowiedzieli. I to działa. Zwłaszcza że jest to wino robione przez jedną z najlepszych winnic regionu Veneto. Moją drugą własną markę nazwałam "Napoleon Dembiński". Zadedykowałam je majorowi walczącemu w wojnie secesyjnej. Robione jest dla Polonii amerykańskiej.

Wielu młodych Polaków marzy o wyjeździe na Zachód. Pani kariera łamie stereotyp Polki, która pracuje jako kelnerka albo niańczy cudze dzieci. Jak osiągnąć sukces?

- Nie powiem nic oryginalnego. Po pierwsze trzeba znać języki, bo to zawsze daje większą szansę na zdobycie lepszej pracy. Po drugie - trzeba twardo stąpać po ziemi, a jednocześnie umieć rozwinąć skrzydła To jest bardzo trudne. Wiadomo, że w obcym kraju często trzeba zaczynać od pracy kelnera czy na budowie. Tego nie trzeba się bać, ale to musi być przejściowe. Ważne, żeby się z miesięcy nie zrobiły lata. I po trzecie trzeba być wytrwałym i konsekwentnym. Nad "Napoleonem Dembińskim", którego pierwsza partia jest ładowana właśnie teraz, gdy rozmawiamy, pracowałam trzy lata. Od pomysłu do podpisania kontraktu minął rok, a do wyjazdu pierwszej partii wina dalsze dwa lata. Można było się wiele razy załamać i poddać. Bez konsekwencji działania nie ma sukcesu. Żeby osiągnąć cel, musi on być jasno określony.

Niedawno ukazała się w Polsce pani książka "Tobie to dobrze''. Jeden z recenzentów napisał, że to połączenie przygód Bridget Jones i Jamesa Bonda. Czysta fikcja?

- Sama prawda. Napisałam ją pod wpływem szoku "trzydziestki". Jedne kobiety fundują sobie w tym wieku pierwszy lifting, inne dziecko, ja napisałam autobiografię. Mnie się ciągle przytrafia coś niezwykłego i kiedy opowiedziałam narzeczonemu kolejną anegdotę, Roberto stwierdził, że powinnam napisać o tym książkę. To zwariowana historia o mnie, moich przyjaciołach, podróżach i oczywiście o winie -od kuchni. Z jednej strony może rozbawić, z drugiej może dać pozytywnego kopniaka, wiarę w siebie i w szczęście.

Co niezwykłego przydarza się Mariannie?

- Każdy dzień to przygoda Bardzo dużo podróżuję i nigdy nie zdarzyło się, żebym doleciała bez problemów. Jak już wracam i nic się nie wydarzyło, to wiem, że albo zgubię walizkę, albo przyjadę do domu z cudzą. Kiedyś zalałam hotelowy pokój. Innym razem chciałam pójść na basen. Włożyłam kostium i biały hotelowy szlafrok. Niestety, zjechałam na niewłaściwe piętro. Wysiadłam z windy i nagle zorientowałam się, że jestem na sali, gdzie odbywa się ślub. Stanęłam jak słup i wypaliłam: przepraszam, że występuję w kolorze zarezerwowanym dla panny młodej. Następnego dnia zaczepili mnie goście tej uroczystości, pytając, czy to mój stały zwyczaj, by na ślub wpadać w szlafroku. Odpowiedziałam, że to staropolski obyczaj i przynosi szczęście młodej parze.

W Opolu też miała pani jakieś kłopoty?

- Zdziwiłam się, że macie tyle mostów. Jak w Warszawie!

-???

Ja zupełnie nie mam zmysłu orientacji. Kręciłam się w kółko. Chyba z dziesięć razy przejechałam obok dworca i hotelu, nie widząc ani jednego, ani drugiego. W końcu zadzwoniłam do teatru, żeby mnie odebrali.

- Do Opola przyjechała pani na polską premierę swojej jednoaktówki "Casting". Jak została pani dramaturgiem?

- To kolejny przypadek. W czasie, gdy pracowałam nad autobiografią, czytałam jej fragmenty różnym osobom, które nawinęły mi się pod rękę. Ktokolwiek miał nieszczęście zajrzeć do mnie - hydraulik, listonosz, czy znajomy - musiał na chwilę usiąść i przeczytać to, co właśnie napisałam. I tak trafiło też na mojego przyjaciela, włoskiego aktora. Spodobało mu się i zapytał, czy nie napisałabym dla niego czegoś na konkurs teatralny.

Debiutantka musiała mieć tremę, pisząc na prestiżowy konkurs "Aktorzy w poszukiwaniu autorów"?

- I miałabym ją, gdybym o tym wiedziała. A ja pisałam bezstresowo, bo dla przyjaciela. O tym, jak ważny jest ten konkurs dowiedziałam się dopiero wtedy, gdy zakwalifikowałam się do półfinału.

A potem przyszła druga nagroda jury i pierwsza krytyki. Wielka radość?

- Przede wszystkim wielki szok. Po raz pierwszy w 20-letniej historii konkursu na pudło wskoczył cudzoziemiec.

Polka potrafi. Nie poprzestanie pani na tym?

- Pisanie wciąga Gotowa już jest następna jednoaktówka, piszę drugą powieść, myślę też o kontynuacji "Tobie to dobrze".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji