Artykuły

Kartka z pamiętnika: Warsztaty teatralne (III)

Tymczasem przebyłem szczęśliwie asystenturę przy "Naszym mieście" i zbli­żał się późną wiosną termin "warsztatu": "Panny Julii" Strindberga. Tym ra­zem opiekunem w zakresie teorii mianował siebie sam Schiller, który w związku ze swoimi poszukiwaniami neorealistycznymi szczególnie interesował się wówczas naturalizmem. "Praktyką" miał kierować Aleksander Węgierko, nasz nauczyciel, wówczas reżyser bardzo en vogue w Warszawie. Główną rolę zgodziła się grać Irena Eichlerówna.

Po "Zwiastowaniu" Eichlerówna mówiła, że byłaby mi chętnie pomogła w tym trudnym przedsięwzięciu, i że się dziwi, że jej nie proponowałem Violeny. Kiedy zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że mi zabrakło odwagi - stwier­dziła, że to był błąd. No, więc tym razem postanowiłem nie popełnić błędu. Eichlerówna grała wtedy w Letnim Teatrze Madame Sans-Gne z Hnydzińskim jako Lefebrem. Była zadowolona z partnera i miała ochotę grać z nim Pannę Julię. Postąpiłem zgodnie z jej życzeniem. Rolę pokojówki zgodziła się grać Zofia Małynicz, zawsze miła, życzliwa i jako młody wykładowca sztuki aktorskiej związana ze szkołą.

Obiecywałem sobie przyjemne próby. Byłem nieźle przygotowany, bo Schiller zadbał o lektury (pisałem dyplom z Shakespeare'a i Strindberga właśnie) a poza tym przełożyłem sam sztukę z niemieckiego, więc miałem czas na przemyślenie tekstu. Po Claudelu nabrałem wiary w siebie i z akto­rami byłem w dobrych stosunkach. Małynicz, jak już mówiłem, w ogóle była (i jest) aniołem, z Hnydą miałem zaszczyt kilka razy popijać "Pod Filarami". Lubił - jako że był rodem z Przemyśla - wspominać ojca Otka Axera, nau­czyciela muzyki ze wspaniałą siwą chyrą; uważał go za mojego dziadka i nie dał sobie w tym względzie niczego wyperswadować, chyba, że był bardzo już pijany, wtedy uważnie słuchał moich skomplikowanych wyjaśnień genealogicznych, kiwał ze zrozumieniem głową, a potem jak gdyby nigdy nic znowu zaczynał od początku o dziadku. Więc dziadek chodził wyprostowany po Przemyślu potrząsając artystyczną siwą czupryną i oglądając się za kdżdą co ładniejszą dziewczyną, a Hnyda leciał trotuarem boso za obręczą; wtedy dziadek - czyli naprawdę ojciec Otka - wołał głośno: "chodź no tu, gów­niarzu" i dawał mu halerza na bułkę albo cukierka. Tu Hnyda smarkał zawsze, jakby dopiero co przestał gonić za obręczą, wyjmował chusteczkę, bo wzruszał się łatwo i szczerze, po czym pożyczał ode mnie dwa albo i pięć złotych. Widziałem więc, że mnie lubił i na tym budowałem nadzieje na dobrą współpracę.

Z Leną sprawa była inna. Po pierwsze podkochiwałem się w niej skrycie i napisałem potajemnie wiersz na jej cześć jeszcze za lwowskich czasów, a kiedy raz była w Sławsku i przemoczyła buciki, pomagałem skwapliwie w ratowaniu przeziębniętych stóp; co prawda nie zauważyła moich uczuć. Po drugie sprawowała z ramienia moich rodziców, z którymi pozostawała w przyjacielskich stosunkach, dyskretną opiekę nade mną, zbłąkanym na warszawskim bruku. Często bywałem zapraszany na obiady przy ulicy Flo­ry 2, i nieraz w Simie, Ipsie lub Zodiaku zdawałem Lenie i Irusi Pronaszkowej sprawę z moich przygód i uczynków. Przypatrując mi się uważnie ki­wały głową nad moim (doskonałym zresztą) stanem zdrowia i pytały od niechcenia, czemu mam podkrążone oczy. Mimo nieznacznej różnicy wieku uwielbienie kazało mi mówć do Leny "pani", podczas gdy ona podobnie jak Irusia Pronaszkowa i Malanowicz mówiły mi po imieniu. Podsłuchał nas kie­dyś zawistny Bardini i szerzył w szkole pogłoski, że Eichlerówna i Malano­wicz karmią Axera Ovomaltyną. Mimo to w najśmielszych marzeniach nie śniłem o tym, że Lena zagra w moim przedstawieniu. A teraz miał się ten cud zrealizować.

Jeszcze przed rozpoczęciem pracy Schiller, pewnie żeby mi dodać otuchy, zdanie po zdaniu, słowo po słowie, publicznie w dodatku, bo na seminarium, rozbierał przekład, z którego byłem dumny, nie zostawiając na nim suchej nitki. W końcu machnął ręką, orzekł, że można rozpocząć próby i dodał dość nieoczekiwanie, że Bruno Winawer (który uchodził za znakomitego tłu­macza) nie lepiej by sobie z tym tekstem poradził. Nie wiedziałem, co mam o tym myśleć. Później, w czasie wojny, poznałem we Lwowie Winawera i do­wiedziałem się od niego, że rozmówców, zatem i uczniów Schillera uważa za męczenników, jako, że "Schiller nigdy żadnego zdania nie dopowiedział i nie domyślał do końca".

Odtąd wiedziałem, co myśleć o owej szkolnej uwadze Schillera. Winawer zapewne nie ze mną jednym podzielił się swoją opinią. Wróćmy do warsztatu. Na początku zabrałem się do analizy tekstu, ale Hnydziński ostudził moje zapały, stwierdzając dobrodusznie, że rozumie ko­nieczność pierwszej próby, bo sztukę trzeba przeczytać i uznaje przydatność ostatniej generalnej, ze względu na dekoracje. Do czego służą pozostałe, które przecież nie mają sensu, tego dalibóg nie wie.

Za to Lena wiedziała wszystko. Kiedy próbowałem cokolwiek wyjaśnić patrzyła na mnie spojrzeniem szeroko rozwartych oczu, czystym i współczu­jącym, dziwiąc się, że taki bezmiar niewiedzy może zmieścić się w jednym człowieku. Czerwieniłem się więc i bladłem, jąkałem się, plotłem bzdury większe niż zamierzałem, ziębły mi ręce, nogi i czubek nosa, czułem, że z krtani zamiast głosu zaczyna wydobywać się bzykanie... Eichlerówna przy­glądała mi się coraz uważniej, jej oczy w nieruchomej twarzy traciły wyraz współczucia i lśniły chłodnym zainteresowaniem badacza, który przygląda się szczególnemu okazowi owada. Milkłem - robiła się cisza, która trwała długo, bardzo długo, póki ciepły, wibrujący głos na nowo nie podjął lektury. Wtedy krew zaczynała krążyć wewnątrz mojego ciała, oddychałem z ulgą i odpoczywałem, bezpiecznie ukryty w nieuwadze otoczenia.

Zrezygnowałem w końcu z głębinowych analiz, ideowych wywodów i w ogóle wszelkich komentarzy, które zalecano w szkole. Całą energię postano­wiłem zachować dla prób sytuacyjnych. Ale tu spotkała mnie niespodzianka. Eichlerówna żadnych informacji, rad, wskazówek nie potrzebowała, bo rolę miała od a do z, z wszystkimi szczegółami opracowaną, kostium także, i ani moja opinia, ani zdanie partnera, który rozsądnie do niczego się nie wtrą­cał - jej nie interesowało. Postanowiła dopomóc mi w uzyskaniu szlif reży­serskich i z właściwą sobie konsekwencją zmierzała do celu. Ja sam byłem do tego niepotrzebny. Byłem zbędny.

Rozumiałem to, a zarazem byłem pewny, że jest odwrotnie, że zmierzamy ku katastrofie, że bez mojej interwencji katastrofa z całą pewnością nastąpi. Eichlerówna próbowała rolę w bardzo osobistym stylu romantyczno-ekspresyjnym, który i dzisiaj brzmiałby współcześniej od jej późniejszej, klasyczno-romantycznej formy zabarwionej patosem. Ten styl modny, oryginalny przyniósł aktorce sławię. Zrozumiałe, że patrzyła na mnie zdziwiona, jak na idiotę, kiedy chciałem, żeby wyrzekła się środków (i sposobu myślenia), które stanowiły o jej sukcesach. Nie wiem nawet, czy moje wątpliwości w ogóle do niej docierały.

A przecież miałem swoje racje! Wszystko, co u Strindberga jest zrazu ukryte, co ujawnia się stopniowo, by w końcu z całą siłą wybuchnąć - u Eichlerówny było od początku jawne. Drażniąca, upalna noc czerwcowa, niepokojące tte--tte z mężczyzną, wszystko co sprawia, że wzniosła arystokratka, wychowana w surowych kanonach dziewica oddaje się lokajowi - było niepotrzebne, bo aktorka od pierwszej chwili wnosiła na scenę i poezję świętojańskiej nocy, i wyzwanie miłosne bardzo świadome, i tragiczną deter­minację, która pozwalała przeczuwać finał. Nawet kostium - piękna ogro­dowa suknia - niczego nie skrywała, z niczym w zachowaniu bohaterki nie kontrastowała, owszem, od jej pierwszego ukazania się objawiła nagą, pło­mienną prawdę.

Miałem wrażenie, że u Strindberga jest jakoś inaczej; byłem niemal pewny, że jest inaczej, ale kiedy na próbie otwierałem usta, żeby wyłożyć swoje ra­cje, wszystko wydawało mi się nagle nieważne i nieprzekonywające, głos wiązł mi znowu w gardle, i znowu rezygnowałem, jak w czasie prób czytanych. Aktorzy taktownie omijali przeszkodę utworzoną przez kilka nieskładnych zdań, których sensu sam już nie rozumiałem, i wysłuchawszy mnie grzecz­nie - robili swoje.

Nic dziwnego, że z dnia na dzień upadała moja wiara w siebie, aż nic z niej nie zostało. Czułem się zdruzgotany, upokorzony, do niczego nie zdat­ny, nieporadny i ogłupiały. Nocą przewracając się bez snu na łóżku docho­dziłem do wniosku, że przecież mam swoje racje, że w ogóle mam rację, nawet wstępowała we mnie zuchwałość i żądza czynów, zbierałem argumen­ty, układałem wypowiedzi i odpowiedzi Eichlerówny, i znowu co ja na to odpowiem... Ze świtem zasypiałem uspokojony, z mocną pewnością w sercu, że jutro ją przekonam, że nie mogę jej nie przekonać, bo przecież Strindberg, bo Schiller, bo naturalizm... i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Nieszczęsny! Nie miałem racji, lub też była to racja czysto teoretyczna, abstrakcyjna. Ale gdybym ją nawet miał, cóżby się zmieniło?

Przedstawienie doszło w terminie do skutku z niewielkim chyba moim udziałem i niewielką zasługą. Zaszkodzić, jak wynika z tego, co opowiedzia­łem, też nie miałem okazji.

Węgierko pokazał się na próbach dwa razy. Za pierwszym razem przeka­zał mi swoje wrażenia w drodze do dentysty, do którego polecił się odpro­wadzić, za drugim poprawił kilka sytuacji, wykazując ogromną zręczność i nieco mniejsze zrozumienie utworu, spowodowane brakiem czasu na lek­turę. Kiedy owijał się jak wąż wokół mebli proponując różne sytuacje Lena patrzyła na niego zupełnie takim samym wzrokiem, jak na mnie, co sprawiło mi pewną ulgę. Tyle, że Węgierko wyszedł dość zadowolony z siebie, a Lena po jego odejściu oświadczyła, że nie ma pojęcia, o co mu chodziło. Ja też już dzisiaj nie pamiętam.

Odbyła się więc premiera - w Teatrze Narodowym - Eichlerówna odnios­ła tryumfalny sukces, a Schiller, zdradziecki Schiller, który często uszczypli­wie o niej mówił, bo mu dobrze za skórę zalazła przy "Judycie" Giraudoux, tym razem nie taił zachwytu. Poezja, którą wniosła w przedstawienie, tysiąc razy bardziej mu odpowiadała, niż solidny realizm Hnydzińskiego. Zdrajca! Przecież czego innego we wstępnych rozmowach żądał i z neo-realizmem ani naturalizmem ta kreacja Eichlerówny niewiele miała wspólnego.

Ze mnie Schiller był zadowolony, w każdym razie zachowywał się łaskawie. Lena uważała za rzecz normalną, że reżyser nic nie robi i niczego nie umie, i zdaje się nie sprawiłem jej rozczarowania. Hnydziński takimi problemami w ogóle się nie interesował, poszedł na wódkę i w perspektywie jego losu* i

sądzę, że postąpił słusznie. Zosia Małynicz podziękowała za współpracę tak serdecznie, że do dziś nie wiem, czy była tak grzeczna i życzliwa, czy też uprzejmość i życzliwość posunęła do tego stopnia, że uwierzyła w to, co powiedziała.

Przyjmowałem gratulacje od kolegów i znajomych z uczuciem, którego póź­niej zaznałem nieraz, gdy chwalono mnie za rzeczy, których się wstydziłem, a ganiono za inne, z których byłem zadowolony Miałem też inny jeszcze powód do złego samopoczucia, nieczyste sumienie z innej jeszcze przyczyny: nikt, zdawało się, nie zauważył, że niedokładnie poinformowany inspicjent (zjawił się dopiero pod sam koniec prób) za wcześnie opuścił kurtynę ucinając finał sztuki, pointę sceny z brzytwą...

Na drugi dzień pisał Boy: przeciwko ingerencji reżysera w literę tekstu trzeba się zastrzec, a to dlatego, że te swobody stały się dziś uzurpacją całej szkoły reżyserskiej. Faktem jest, że przy niektórych reżyserach krytyk, piszący o nowym zwłaszcza utworze, po prostu nie wie, o czym pisze, o ile nie ma w ręku oryginału."

Tak to w dwudziestym drugim roku życia stałem się mimo woli protopla­stą szkoły, która tryumfy święci dziś dopiero.

Nie wiem, jakie byłyby moje losy, gdyby można mnie było zatrzymać jeszcze na rok w szkole i obdarzyć czwartym z kolei warsztatem. Czas jednak był nie po temu. Od kilku tygodni powoływano pod broń oficerów rezerwy. Niektórzy wykładowcy i niektórzy studenci przychodzili na seminaria w mundurach. Za kilka tygodni miała się rozpocząć wojna. W tej sytuacji moja dojrzałość i niedojrzałość traciła na znaczeniu.

Pod koniec czerwca otrzymałem dyplom i wyjechałem na wakacje w na­dziei, że za dwa miesiące wrócę do Warszawy i otrzymam - niepewne jesz­cze - stanowisko asystenta w Teatrze Narodowym, o które się ubiegałem.

P.S. W "Kartce z pamiętnika" stanowiącej część pierwszą "Warsztatów tea­tralnych" (Dialog nr 12/1980) przez omyłkę wymieniłem w obsadzie "Orfeusza" Cocteau nazwisko Krystyny Ankwicz, która grała główną rolę w jednym z późniejszych warsztatów, realizowanych przez tę samą parę reżyserów: Wiskinda i Zelwerowicza. Rację ma Jerzy Andrzejewski w "Literaturze" stwierdza­jąc, że rolę Śmierci grała w "Orfeuszu" Irena Eichler. Później zastąpiła ją Nina Andryczówna.

Andrzejewskiemu za zwrócenie mi uwagi na błąd pięknie dziękuję.

* H. zginął tragicznie zaraz na początku wojny

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji