Artykuły

Kartka z pamiętnika: Warsztaty teatralne (II)

Inaczej było z następnym warsztatem. Wezwany "Pod Filary" odważyłem się przy kieliszku piołunówki zaproponować jako temat "Na dnie" Gorkiego. Wierciński na swoich seminariach bardzo sugestywnie analizował tekst tej sztuki; uważałem, że jest lewicowa i że ukażę się Schillerowi we właściwym świetle. Ale on nie tak prostolinijnie pojmował naszą edukację ideową. Oświadczył, że przyjdzie mi pracować nad przedstawieniem złożonym z fragmentów "Zwiastowania" Claudela. Czytałem więc francuskich symbolistów, szwajcarskich mistyków, uczyłem się liturgii, słuchałem chorałów gregoriańskich, i ku przewrotnej uciesze Schillera chadzałem w mgliste, grudniowe poranki na roraty, żeby lepiej wczuć się w przed wigilijny nastrój "Zwiastowania".

Schiller niestrudzenie podsuwał coraz to nowe lektury. Terlecki odsłaniał tajniki romańskiego średniowiecza, Wierciński podsuwał pomysły obsadowe. Zgodzili się już grać Mysłakowska, Maliszewski i Żukowski, kiedy za poradą profesora spotkałem się przy kawie z młodą, świetnie się zapowiadającą aktorką Niną Andryczówną. Wierciński, który z nią już był pracował, przeznaczył jej rolę Mary. Niestety... Artystka ani słyszeć nie chciała o zagraniu "szwarccharakteru", który, jak twierdziła, całkowicie nie odpowiada jej osobowości. Gotowa była za to objąć rolę czystej Violeny. Nie miałem odwagi powiedzieć jej, że tę rolę gra już Mysłakowska i rozstaliśmy się na niczym. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, ile takich rozmów przyjdzie mi w życiu prowadzić.

Próby Zwiastowania odbywały się w najmniejszym pokoiku PIST, potem w Reducie przy ulicy Kopernika z protekcji Zosi Mysłakowskiej, w końcu w malarni Teatru Narodowego i w foyer Teatru Nowego. Wierciński opiekę nad warsztatem traktował poważnie, przychodził na próby, udzielał pomocy konkretnej i zarazem dyskretnej. Bezpośrednio ingerował niezmiernie rzadko. Uważnie obserwował, słuchał bardzo skupiony podnosząc jedną brew i ściągając drugą z wyrazem Mefista, potem omawiał ze mną przebieg próby. Słuch zwłaszcza miał znakomity, w zakresie aktorstwa wyrobiony, bardzo powściągliwy smak; można się było od niego wiele nauczyć. Zresztą dla mnie wszystko było niespodzianką. Nie odróżniałem "prawdy" od "sztampy" i często opinia profesora zaskakiwała mnie zupełnie. Działałem intuicyjnie, posuwałem się naprzód po omacku, na oślep.

Nie zdając sobie z tego sprawy kierowałem się odczuciem atmosfery misteryjnych przedstawień Schillera. Wiercińskiemu to się nawet dość podobało. O ile przy "Księżycu nad Karybami" przyszedłszy na spektakl zauważył od razu, że kopiuję Schillera i uczynił mi z tego zarzut, o tyle tym razem chyba nie spostrzegł, że znowu powtarzam Schillera, tylko innego. Pewnego razu stwierdził, że unikam racjonalnych argumentów zastępując je sugerowaniem nastroju, poddawaniem intonacji; mówił również, że to jest, kto wie? - najlepsza może metoda... Nie dziwiłem się, bo przecież właśnie jego sposób pracy z aktorem podpatrywałem i starałem się wtedy, a nieraz i później - naśladować. Słynne swoje, bardzo wnikliwe analizy przeprowadzał Wierciński tylko w czasie prób czytanych; później posługiwał się sugestią, niemal hipnozą.

Przedstawienie odbyło się w Teatrze Nowym i stało się nieoczekiwanie sukcesem. Wszyscy wydawali się zachwyceni. Tak więc w ciągu dwóch miesięcy zaznałem goryczy klęski przy "Nędzy uszczęśliwionej" i słodyczy zwycięstwa. Z czasem miałem się przekonać, że klęska rzadko bywa całkowita, zwycięstwo nigdy nie bywa zupełne. Tak stało się i tym razem. Schiller z miejsca poznał, że ton dobyty z mojej duszy nie był tonem Claudela. "To nie Gheon - zamruczał - nie liryczne misterium... Raczej coś pogańskiego... gwałtowne... powiedzmy, że raczej Ajschylos niż Iwaszkiewicz... - zakończył, bo przekład był Iwaszkiewicza - no i Biblia..." Mimo to był zadowolony, bo wszyscy byli zadowoleni i z punktu widzenia szkoły była to wygrana.

Wkrótce miałem się przekonać, że w szkole teatralnej, podobnie jak w teatrze - laury szybko więdną. Z końcem roku rada wydziału czyli Schiller (wiem, bo razem z innymi podsłuchiwałem, skulony na balkonie sali teatralnej, w której się ten Sąd Ostateczny odbywał) - a więc Schiller i z nim razem rada uznali, że nie jestem w pełni dojrzały i że trzeba mnie przez rok jeszcze zatrzymać w szkole. Ponieważ notę z "warsztatu" miałem dobrą, postanowiono dać mi niedostateczny z umuzykalnienia, na co zgodził się wspaniałomyślnie profesor Marso. Ze złamanym z powodu przewrotności Schillera sercem wyjechałem na wakacje.

Nadprogramowy, czwarty rok studiów nieoczekiwanie okazał się najprzyjemniejszy. Nie obowiązywały mnie już przedmioty "teoretyczne", które pozdawałem przed wakacjami, miałem więc sporo czasu na lektury i poznawanie życia. Jeszcze jedną asystenturę u Schillera i jeszcze jeden "warsztat" odczułem jako wyróżnienie. Schiller wbrew moim obawom nie położył na mnie kreski, wręcz przeciwnie, zaczął mi poświęcać więcej uwagi, objawiającej się w częstych rozmowach, w pytaniach o lektury, zamiłowania, poglądy. Pytania miewały przy pozornej powadze odcień dobrodusznej drwiny, ale mimo to odczuwałem je jako wyróżnienie. Bez względu na to, czy dotyczyły ilości poznanych oper, wyższości Freuda nad Adlerem, czy też Adlera nad Kretschmerem, Conrada - mój brat młodszy zdradził mu moją ówczesną ignorancję, brak zainteresowania Conradem - czy też spraw uczuciowych.

Pamiętam, że w dużym towarzystwie zapytał o pewien mój romantyczny flirt i zanim zdążyłem cokolwiek odrzec pogrążył się w opowiadaniu o życiu miłosnym piesków i o tym, jak niepozorne kundle sprzątają najlepsze samiczki sprzed nosa próżnym amantom. Słuchali aktorzy lwowscy, moi rodzice, całe grono gości - bo to była Wielkanoc, we Lwowie. Płonąłem wstydem, co gorsza przez miesiąc chodziłem z piekłem podejrzeń w sercu, a przy tym nierozsądnie uszczęśliwiony, że Schiller zwrócił uwagę na mnie i moje życie osobiste. A kiedy w czasie przygotowywania "Naszego miasta", wyjeżdżając na prowincjonalne reżyserie Schiller powierzał mojej opiece próby, byłem w siódmym niebie, mimo że czarne koszule wyszły już z mody i mimo że próby de facto prowadził Zelwerowicz, który jako miłośnik i propagator bezwzględnej dyscypliny udawał, że ja jestem reżyserem.

Byłem tym bardziej szczęśliwy, że oswoiłem się nieco z Warszawą, której architektura i przyroda, a raczej brak przyrody, doprowadzały mnie w pierwszych latach do rozpaczy. Już mi się nie wydawało, że jestem w obcym kraju na zesłaniu. Była w tym zasługa Xeni Karawajew, ale i z profesorami - mieliśmy wielu atrakcyjnych, wybitnych nauczycieli - stosunki stały się w ostatnich miesiącach przed wojną zażyłe, w kilku wypadkach niemal przyjacielskie.

Stosunki prawdziwego koleżeństwa łączyły nasz trzeci kurs reżyserski, z którym odbywałem czwarty rok moich studiów, z pięcioosobowym trzecim rokiem aktorskim, gdzie byli między innymi Jurek Duszyński, Bielicka, Szaflarska. Coraz częściej zacząłem przemyśliwać nad tym, że dobrze byłoby założyć niewielki teatr, który na stałe połączyłby naszą grupę reżyserów i aktorów. Ale były to plany mgliste, niekonkretne, rozpływające się jak myśli przed zaśnięciem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji