Dokąd?
Maksym Gorki nie ma teraz najlepszego wzięcia. Odezwała się m.in. stara sprawa pisywania przezeń reportaży zachwalających walory wychowawcze radzieckich fabryk śmierci, np. w postaci łagrów na Wyspach Sołowieckich. Czy pisarz dał się oszukać? Wszak NKWD była mistrzem inscenizacji i makabryczne Sołowki mogła na chwilę zamaskować. Czy też była to cena życia w luksusowych warunkach, w roli największego proletariackiego twórcy? Być może przy okazji obecnego ujawniania tajemnic archiwów w Rosji i tę zagadkę uda się znawcom literatury Gorkiego rozwiązać.
Życiorysy pisarzy, ich osobowości dewaluują się jednak w innym rytmie niż ich dzieła. Czasem jedno z drugim może nie mieć związku. Problem starzenia się dzisiaj dzieła Gorkiego wywołał do tablicy Paweł Wodziński, wystawiając na malej scenie Teatru Dramatycznego "Letników".
Dziwne to przedstawienie. Już dawno nie widziałem widowiska, któremu by tak zaszkodziło złe ukształtowanie sceny. Rozumiem zamysł reżysera. Chciał on uzyskać efekt filmowy, aby sytuacje przesuwały się przed oczami widzów jak w panoramicznym filmie, z jednego końca w drugi, w bliskim planie, tzw. amerykańskim. Dlatego widownia siedzi przed sceną, która ma ze 35 metrów szerokości i zaledwie 5 metrów w głąb. W taki oto panoramiczny sposób został rozciągnięty - a właściwie zdeformowany - sceniczny salon.
Może to byłby i dobry pomysł, gdyby Wodziński przemyślał go do końca. Jak się bawić w film, to się bawić. Na ekranie, z wyjątkiem momentów specjalnych, nie zwraca się naszej uwagi na odgłosy przemieszczania bohaterów. Natomiast w "Letnikach" wybijają się one na plan pierwszy. Podłoga salonu jest bowiem wyłożona deskami, pod którymi pewnie jest kilkucentymetrowa próżnia. Powstało diabelskie pudło rezonansowe. Aktorzy są zmuszeni przemierzać scenę, te kilkadziesiąt metrów, z jednego końca do drugiego. I jest jak w piosence Bułata Okudżawy, która chyba ma taki refren: "Wciąż słychać tupot, tupot nóg". Widz siedzi blisko aktorów, w odległości 2-3 metrów. Ale co z tego. Ledwie zdąży się wczuć w jakąś sytuację, artyści zaraz uciekają, jakby ich kto gonił i tupią, głośno tupią. Ten tupot męczy i rozsadza całe przedstawienie.
Z drugiej strony trzeba przyznać, iż Wodziński nie popisał się odkrywczą interpretacją dramatu Gorkiego. Czasem mu tych umiejętności wyraźnie brakuje. Szczególnie widać to na przykładzie kluczowej postaci - Warwary. Ani reżyserowi, ani Aleksandrze Koniecznej, odtwarzającej tę postać, nie przyszło nic do głowy. I owego "nic" nie da się ukryć. Aktorka cały czas jest wdzięcznie nadąsana, jak nastolatka wchodząca dopiero w życie. Ale dąsy to za mało na postać Warwary. Reżyser postanowił stworzyć pewien nastrój nonszalancji. Jeden z bohaterów przechodzi więc po krześle, drugi pije herbatę z dziubka dzbanka. Ot, młodość, reżyserska młodość.
Mimo braków interpretacyjnych i przeszkadzającego tupotu, przedstawienie nie jest całkiem chybione - bądźmy sprawiedliwi - dzięki aktorstwu. Kilku doświadczonym aktorom udało się stworzyć sugestywne postacie, które należą do jedynych atutów "Letników" w Teatrze Dramatycznym. Piękną osobowość dojrzałej lekarki, przeżywającą późną miłość, stworzyła Ewa Żukowska. Widz obcując z nią niemal na dotknięcie ręki nie zauważy ani momentu fałszu. Wybija się w roli Szalimowa, zbankrutowanego pisarza, Wojciech Duryasz, który od pewnego czasu nie notował większych sukcesów. Cieszy więc, że wreszcie mu się udało. Bardzo dobre role, choć drugoplanowe, stworzyli też Edmund Fetting i Sławomir Orzechowski. Nadmierne bieganie od pewnego czasu zaczyna należeć do maniery Teatru Dramatycznego. Kiepski to sposób na przykucie uwagi widza. Tak to zwykle bywa, gdy zamiast stylu jest jego pozór.