Artykuły

Rzemieślniczka żona marynarza

- Wykonanie przysłowiowego telefonu to dla mnie wyzwanie. Nie potrafię zadzwonić i zapytać, czy czegoś dla mnie nie mają, albo powiedzieć, że słyszałam, że jest taka a taka rola i ja ją mogę, chcę zagrać - mówi GRAŻYNA STRACHOTA, aktorka Teatru Ateneum w Warszawie.

Nie ma dni, które w całości i bez reszty moglibyśmy poświęcić sobie. Są godziny. Z tego czasu, który spędzam z mężem dałoby się skleić pół roku. Czuję się trochę jak żona marynarza - mówi Grażyna Strachota, śpiewająca aktorka, prywatnie żona komentatora sportowego, Dariusza Szpakowskiego.

Niebawem Grażynę Strachotę zobaczymy na scenie Teatru Dramatycznego w Białymstoku - zagra Lubow Raniewską w "Wiśniowym sadzie" Antoniego Czechowa. Premiera 29 kwietnia.

Narciarska miłość

Na pytanie, gdzie aktorka poznaje komentatora sportowego, wzdycha z nieukrywanym znużeniem. - Ach, opowiadałam o tym tyle razy... Poznaliśmy się na nartach. Kasprowy, przypadkowe spotkanie. A potem okazało się, że jedno o drugim wie całkiem sporo, bo oglądało w telewizji, było na jakimś koncercie.

Oboje interesowali się sportem. - Zawsze lubiłam się ruszać. Dawniej byłam bardziej aktywna, ale przyplątała się kontuzja - wycofałam się z gry w tenisa. Bardzo lubię jazdę na nartach i pływanie. Teraz muszę na siebie bardziej uważać. Dawno temu trochę niefortunnie zaczęłam naukę jazdy - uszkodziłam kolano. Wydawało się, że to nic poważnego - dopiero po latach okazało się, że muszę przejść bardzo poważną operację, która praktycznie pozbawiła mnie przyjemności jazdy.

Czas kariery, czas domowy

Po studiach aktorskich pracowała bardzo intensywnie. Wystartowała świetnie w przedstawieniu "Brel" w reżyserii Wojciecha Młynarskiego. Związała się z Teatrem Ateneum, któremu do dziś pozostaje wierna. Pracowała przede wszystkim w teatrze i na estradzie. Była dobrze notowaną "aktorką śpiewającą". Zagrała też w kilku filmach - m.in. u Krzysztofa Zanussiego w "Życie za życie. Maksymilian Kolbe", "Wszystko co najważniejsze" Roberta Glińskiego, "Graczach" Ryszarda Bugajskiego. Wystąpiła też w "Porno" Marka Koterskiego. Nie wspomina najlepiej tego doświadczenia. - Nieszczęsne "Porno"! Nie lubię tego filmu i już. Miała być komedia erotyczna, a wcale nie jest. Ten film zjechał poniższej pewnego poziomu estetyki...

Na początku lat 90. jej kariera wyhamowała. - Rozwinęło się za to życie rodzinne. Urodziłam córkę - wiadomo, pierwsze dziecko, chciałam mu poświęcić więcej czasu, więc za bardzo w świat się nie wyrywałam. Kiedy wreszcie postanowiłam wyjść z domu, pojawiło się drugie dziecko...

Nigdy tego nie żałowała. Ciągnęło ją do pracy, ale przymusu nie było. Mąż zarabiał na utrzymanie, mogła sobie pozwolić na zajęcie się wyłącznie dziećmi. - Teraz rząd dba o dzieci, becikowe uchwalono - Grażyna Strachota uśmiecha się ironicznie. - Co to jest te tysiąc złotych? Na ile starczy - miesiąc, dwa? A potem? Problem w tym, że rząd nie traktuje naszego wysiłku jako wkładu w budowę państwa, w wychowanie przyszłych obywateli. To w praktyce wygląda tak, jakby kobiety były "ukarane" rodzeniem i wychowaniem dzieci. Intencje dobre, ale rozmijają się z praktyką. O polityce wypowiada się z pasją, zdecydowanie. Jednak o sobie mówi z pokorą:

Nie jestem waleczna

Grażyna Strachota nie ma własnej strony internetowej: - Internet mnie nie bawi, nie mam czasu na uczenie się komputera. Tej bariery cywilizacyjnej już nie pokonam.

Nie korzysta z żadnej agencji aktorskiej. Nie ma agenta. Nie wierzy w skuteczność takich instytucji w polskim rynku artystycznym. - Bardzo bym chciała, żeby ktoś o mnie walczył, bo sama nie bardzo potrafię, ale to w ten sposób nie działa.

Sama też nie bardzo potrafi się wypromować, skorzystać ze znajomości. Przyznaje bez uników, że jej autopromocja "leży". - Wykonanie przysłowiowego telefonu to dla mnie wyzwanie. Nie potrafię zadzwonić i zapytać, czy czegoś dla mnie nie mają, albo powiedzieć, że słyszałam, że jest taka a taka rola i ja ją mogę, chcę zagrać. Taka sztuka udaje mi się raz na pół roku, albo i rzadziej. Mogłabym bardziej pomagać swemu szczęściu - przyznaje.

Jednak w decydującym momencie potrafi się przełamać. Po latach spędzonych w domu, z dziećmi, po długim czasie, kiedy pracowała niewiele, wystartowała w castingu do "Tańca wampirów" Romana Polańskiego, który wystawiono w warszawskim Teatrze Roma.

Na główkę do pustego basenu

- Udało mi się wskoczyć na główkę do pustego basenu i wyjść z tego cało - tak Grażyna Strachota podsumowuje udział w castingu do "Tańca wampirów".

Wiedziała, że trwają castingi, ale nie mogła się zdobyć na to, by zadzwonić, dowiedzieć się kiedy, kogo szukają, czy ma szansę. - Przełamałam się w ostatniej chwili - wspomina. - Wiedziałam, że jeżeli dziś nie zadzwonię, to jutro nie pójdę na casting i wszystko przepadnie. Zadzwoniłam.

Do innej roli startowała, inną zaproponował reżyser Cornelius Baltus. Ostatnie słowo miał Roman Polański. Została zaangażowana. Premiera odbyła się 8 października 2005 roku.

- Ten angaż był dla mnie dowodem, że ciągle coś potrafię - mówi. Jest przekonana, że wygrała, bo doceniono jej profesjonalizm. - Nie potrafię promować swojej osoby, ale mam warsztat aktorski i umiem śpiewać. Inaczej nie miałabym szans.

Zadowalamy się łatwizną

"Warsztat", "rzemiosło" to dla Grażyny Strachoty ważne słowa. - W ostatnim czasie nastąpiło ogromne spłycenie zawodu aktora w myśl hasła "śpiewać każdy może". Można wyróżnić aktorów uprawiających zawód i reklamujących własną osobę.

Nie krytykuje - stwierdza fakt. Tak już jest. Ona opowiada się za starą szkołą: - Aktorstwo i śpiewanie to takie zajęcia, w których czasem wystarczy bardzo chcieć i mieć trochę szczęścia, żeby całkiem nieźle funkcjonować.

Zaznacza, że nie chcę nikogo oceniać, wytykać. Jednak medialność jej nie interesuje. - Mój kierunek to Zapasiewicz, Łomnicki, Aleksandra Śląska, Gajos, Fronczewski, Frycz, Englert. Wszyscy ci ludzie to zawodowi aktorzy, których wielkość wsparta jest na opanowanym do perfekcji rzemiośle. Żeby wydobyć coś z tekstu, trzeba mieć narzędzia - w przeciwnym razie kończy się na nudnym poetyzowaniu, ślizganiu się.

Nie zaprzecza, że wiele można zdziałać zapałem, siłą osobowości - czasem daje to świetne efekty. Jednak zawodowe aktorstwo opiera się na rzemiośle - ciężkiej pracy i opanowaniu warsztatu. - Wojciech Młynarski pokpiwał z ludzi, którym wydaje się, że wystarczy spojrzeć z rozrzewnieniem w reflektor, łzę uronić i już jest piosenka aktorska. A pod spodem pustka.

Nie ceni też grania serialowego, choć sama przez kilka lat udzielała się w "Złotopolskich". - Granie serialowe skupia się na polskiej tautologii - odwzorowaniu tego, co na zewnątrz. Wszystko jest czarno na białym, czyli pijemy kawę i "rozmawiamy o problemach". To się nazywa polski serial. Wyjątki są nieliczne.

Znów zaznacza, że nie krytykuje. Po prostu jest przekonana, że takie "granie" ciężko nazywać aktorstwem.

- Podstawią kamerę i pan też tak "zagra" bez problemu, będzie pan "aktorem".

Zdaje sobie sprawę, że serialowa publiczność często potrzebuje takiej prostoty - chce oglądać ludzi podobnych do siebie, naturalnych, zwyczajnych. - Wiem, spotkałam się z tym osobiście - przyznaje Grażyna Strachota. - Ale to, niestety powoduje zubożenie umysłowe. Zadowalamy się łatwizną...

Nie spocząć na laurach

Na pytanie, czy ogląda swego męża w telewizji, czy udziela mu rad, odpowiada krótko: - Oglądam i krytykuję - życzliwie. Unika podawania szczegółów.

Uważa, że w każdej pracy ciągle trzeba się rozwijać, doskonalić - zawsze można coś poprawić, zrobić lepiej. Najważniejsze, żeby nie spocząć na laurach, nie poddać się, nie zestarzeć za szybko. - Proszę spojrzeć na Andrzeja Wajdę. Większości ludzi w jego wieku od dawna nic się już nie chce - chodzą do parku, oglądają telewizję. A on planuje nowy film. To jest naprawdę wspaniałe.

Każdy ma własny scenariusz

Grażyna Strachota ceni profesjonalizm, pracę, solidność. Czy jest pedantką? - Chyba tak - przyznaje. Również w relacjach z bliskimi stara się zachować ład, być na bieżąco. - Nie jest tak, że wypytuję, śledzę. Ale lubię wszystko wiedzieć. Nawet jak mi się wymykają, jak coś jest nie tak, to staram się ustalić, o co chodzi. Czasem, przymykam oko na tę czy inną sprawę. To po prostu niemoc - jak się nie da, to trzeba odpuścić, przynajmniej na chwilę.

Chroni prywatność rodziny. Pozwoliła raz i drugi wejść dziennikarzom do domu, zrobić zdjęcia dzieciom. - Kiedy były małe, tak do piątego roku, nie wpływało to na ich życie. Potem to już inna sprawa - szkoła, rówieśnicy, rozpoznawanie na ulicy. One mają swoje życie, swoje historie. Nie mam prawa ich upubliczniać.

Nie zamierza kierować życiem swoich córek. Stworzyć dobre warunki startu - tak. Decydować, co jest dla nich dobre - nie. - Każdy pisze własny scenariusz i nie wierzę, by ktoś mógł w tym pomóc. Nie da się nauczyć życia z książek, nikt za nas niczego nie zrobi, nie rozwiąże naszych problemów. Każdy jest inny - każdy musi uczyć się sam. Na własnych błędach.

***

Grażyna Strachota - urodzona w Warszawie w 1960 roku. Bliscy: maż Dariusz Szpakowski (komentator sportowy); dwie córki: Julia (13 lat) i Gabriela (7 lat). Absolwentka PWST w Warszawie (1984) związała się z Teatrem Ateneum w Warszawie, w którym ciągle pracuje. Jej znaczącym osiągnięciem był grany przez wiele sezonów spektakl "Brel", przy którym współpracowała z Wojciechem Młynarskim. Na dużym ekranie debiutowała w filmie "Śmierć Johna L." (1987) Tomasza Zygadło. Potem zagrała w filmach: "Porno" (1989) Marka Koterskiego, "Historia niemoralna" (1990) Barbary Sass, "Życie za życie. Maksymilian Kolbe" (1990) Krzysztofa Zanussiego, "Wszystko co najważniejsze" (1992) Roberta Glińskiego, "Gracze" (1995) Ryszarda Bugajskiego.

Największą popularność przyniosła jej jednak rola przebiegłej Marity w serialu "Złotopolscy".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji