Artykuły

Spóźniony kabaret

SZARY człowiek a historia - oto temat! Na ziemi jest dużo szarych ludzi. Właściwie to prawie każdy z nas jest szarym człowiekiem, który sobie cichutko żyje, gdzieś tam pracuje, kocha jakąś kobietę, karmi i ubiera dzieci, wiąże koniec z końcem i nie wtrąca się w nie swoje sprawy, których nie rozumie.

A obok toczy się historia, rozgrywają polityczne dramaty, zamachy stanu, rewolucje i kontrrewolucje, wojny lokalne i światowe. Szary człowiek mało z tego rozumie lub rozumie opacznie. Najchętniej trzymałby się od tego wszystkiego z daleka, ale to niemożliwe. Wiatry historii porywają go, młyny historii mielą, wiry wciągają. Jest tylko pyłkiem, często ledwie śmieciem historii, choć słyszał gdzie?, że jest jej podmiotem. Prawdą jest jednak, że bez szarych ludzi nie byłoby historii. Szarzy członkowie są niezbędni wszystkim organizacjom. Gdy nie umundurujesz szarych ludzi, nie ma wojska, a bez wojska nie byłoby wojen, rewolt, zamachów, bo przecież generałowie własnymi rękami nie mogliby tego dokonać.

Szary człowiek jest więc niezbędnym elementem historii, ale nie jako indywiduum, lecz jako szara masa. Jeśli w historii ważne bywają indywidua to nie szare. Dlatego, owszem, historię pisze się z pozycji królów, prezydentów, generalissimusów, nigdy z pozycji pojedynczego szarego człowieka. Historyk by się ośmieszył, spisując dzieje z takiej perspektywy, aspiracji i doświadczeń. Na coś takiego może się zdobyć co najwyżej pisarz i to nie za bardzo poważny i odpowiedzialny.

Większość pisarzy to ludzie poważni i odpowiedzialni, w każdej epoce zdarzają się jednak i tacy, którzy preferują szarego człowieka. Niektórzy posuwają się tak daleko, że spośród szarych ludzi na bohatera kreują najbardziej z szarych szarego, zupełnego nieudacznika, jak mawiają na wschodzie, czyli - po naszemu, zachodniemu - outsidera.

To bardzo ciekawe zobaczyć wojnę dziecinnymi oczami Szwejka albo różne dni, co wstrząsnęły światem, poznać poprzez doświadczenia Lejzorka Rojtszwańca. To tak jakby spojrzeć historii nie w twarz, nie w niezłomne oczy, ale za przeproszeniem w... gacie. Daje to dość istotną zmianę perspektywy. Można wtedy zachwiać się w różnych przekonaniach, zacząć się wstydzić tego, z czego się było dumnym, popaść w zwątpienia, czasem nieuleczalne, czego specjalnie nie muszę objaśniać pięćdziesięciolatkom i starszym, którzy jako ludzie świadomi przeżywali w Polsce marce, czerwce, sierpnie, październiki, grudnie i nieraz przecierali oczy w 1956, 1968, 1970, 1980...

Właśnie trochę tropem Haszka, trochę śladem Erenburga poszedł Jerzy Stefan Stawiński, kreśląc ciąg dalszy smutnych losów Jana Piszczyka, który ostatnio przedstawiono we Wrocławiu, w teatrze. Piszczyk to właśnie szary człowiek, przeciętniak, pyłek historii, antyheros, którego wszakże splot fatalnych okoliczności kreował to na tyci-bohatera, to na mini-ofiarę naszych dziejów na przełomowych zakrętach. Jest to ten sam, ale i nie ten sam Piszczyk, którego poznaliśmy wcześniej w filmie z niezapomnianym Kobielą. Bohater filmowego "Zezowatego szczęścia" wydawał się być szarym słabym człowiekiem, którego różne okoliczności przekształcają w taką jak by to powiedzieć? - socjalistyczną gnidę wywołującą odruch obrzydzenia. Komedia Munka - jak ją zachowałem w pamięci - dawała nam nie tylko chwilę odreagowania, umożliwiającą odśmianie własnego wczorajszego strachu, ale pozwalała także coś lepiej zrozumieć poprzez zajrzenie przez dziurkę od klucza do intymnej garderoby pani Historii.

W późniejszej kontynuacji opowieści autor stara się trochę zrehabilitować Piszczyka, sprowadzić go do wymiaru przeciętnego szarego człowieka, tyle że o nieprzeciętnym pechu. Jak to bywa różnie z ciągami dalszymi różnych książek i filmów, kontynuacja wypadła słabiej. Przed laty film był wydarzeniem, które mnie poruszyło. Teatralna kontynuacja "Zezowatego szczęścia" dzisiaj co najwyżej mogła mnie rozśmieszyć kilkoma numerami.

Wysnułbym - dygresyjnie - z tego pewną naukę ogólną: nie róbmy dalszych ciągów! Kontynuacje udanych książek, kręcenie nowych części udanych seriali telewizyjnych, które odniosły sukces to nic innego, jak odcinanie kuponów od wcześniejszego powodzenia i trywialna twórczość na zamówienie, tak niby przez artystów pogardzana.

Przypomnijcie sobie, kto może, jak to film "Zezowate szczęście" był autentyczną próbą sprawdzenia, o ile językiem komedii uda się wyrazić gorzką prawdę o niewesołych czasach, był też swoistą grą, m.in grą z cenzurą o przesunięcie granic dopuszczalności publicznych wypowiedzi drażliwych i bolesnych sprawach, grą w poszukiwanie takiego języka i takiej formy, poprzez którą można powiedzieć więcej, był wreszcie pewną grą dialogową z publicznością, opartą na porozumiewaniu się szczególnym szyfrem. Ciąg dalszy - "nakręcony" w teatrze - jest już nieautentyczny. To już tylko kabaret polityczny, ale adresowany przeważnie wstecz, a więc właściwie żaden kabaret, tylko jego cień. Demaskuje rzeczywistość dawno zdemaskowaną (co nie znaczy, że skutecznie poprawioną). Cóż to za sztuka napisać dzisiaj satyrę, powiedzmy, na... cara. Za Mickiewicza to był wyczyn!

Tak więc przedstawienie na scenie Teatru Współczesnego działa na mnie jak kopia wstawiona w miejsce oryginału. Niby wszystko się zgadza, a fałszem trąci. Jest tam pełno gorzkich aluzji, które jednak przełykamy gładko bez odczucia goryczy i trawimy bez zgagi. Jest niby ostra satyra, ale odbieramy ją jak niewinne, na dodatek odgrzewane żarty. Jest kryminał, który przypomina ochronkę. A "odbijany" tańczony przez studentów i milicjantów, został odtworzony prawie po 20 latach od swej ulicznej premiery jako sympatyczny numer rewiowy. Robi się - nie tylko w tym momencie - nieomal sentymentalnie, zwłaszcza że raz do raz wysłuchujemy starych przebojów, to o nocy, która jest nasza, to o Indonezji, która nasza jeszcze nie jest, to o wesołym pociągu, to o cichej wodzie, co brzegi rwie. Przemiennie zaś jesteśmy łechtani ogromnie odważnymi dowcipami. Cenzura jakoś tak zelżała, że przechodzą już nawet żarty z Marksa i Lenina, których obu naraz można uczcić, nadając córce imię Mar-lena, ha, ha, ha!

Jest to wszystko - niestety - trochę tandetą i łatwizną podszyte. Jeśli miałaby to być jakaś pierestrojka, to bardzo ona lokalna i raczej pozorna, taka sobie pierestrojeczka po warszawsku. Trudno mi sobie wyobrazić, jak to przedstawienie może spełnić swą podstawową funkcję, którą powinno być chyba atrakcyjne, zabawowe w formie, edukowanie młodzieży o niedawno minionej historii. Tyleż się z tego można wywiedzieć i domyślić o polskich latach błędów i wypaczeń oraz o późniejszych meandrach społecznego rozwoju, ile o wojnie z opowieści o Szariku i czterech pancernych. I nie mówmy, że to kwestia języka albo formy, bo znowu przypomnę "Szwejka" albo jeszcze jakiś film, powiedzmy "Eroikę".

Robienie żywego teatru udaje się prawdopodobnie wtedy, gdy we w ł a ś c i w y m czasie oraz w o d p o w i e d n i sposób przedstawia się w nim ideę w s p ó ł b r z m i ą c ą z wrażliwością widza. Bardzo możliwe, że sensacją teatralną stałaby się dzisiaj opowieść o Piszczyku zlokalizowanym w innym czasie. Powinna ona się rozpoczynać w momencie, w którym się kończy, tj. latem 1980. Być może takie przedstawienie jest jeszcze niemożliwe. Nie wiem. Nie próbowałem. Wiem, że to, co zobaczyłem, jest tylko namiastką żywej satyrycznej komedii politycznej.

Wyznanie powyższe czynię wyłącznie we własnym imieniu. Widziałem, że wielu ludzi było przedstawieniem szczerze rozbawionych. Jest zresztą ku temu trochę okazji, bo w tym nieudanym kabarecie nie brakuję udanych numerów. Jako przykład wymienię stepującą kolejkę po mięso albo "Siwy włos" w wykonaniu Geny Wydrych, przebranej za siostrę położną. Udany - choć wybiegający w inną rzeczywistość - jest dowcip z Pałacem Kultury jawiącym się Piszczykowi niczym wielki ołtarz. Dużo sympatii wywołuje Henryk Talar, bardzo rzetelny w tym - telewidzów zaskakującym - wcieleniu. Szacunek budzi jego powściągliwość, broniąca go przed pokusami gwiazdorzenia, mimo że - obiektywnie - funkcjonuje tu przecież jako gwiazda. Znakomitą i trwała pamiątką teatralnego wieczoru może być dla widza program, którym jest miniteką satyrycznych rysunków Szymona Kobylińskiego.

Pewna ilość mniejszych i większych satysfakcji nie sumuje mi się jednak w jedną dużą. Tak to już dziwnie nieraz w teatrze bywa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji