"Mewa" Czechowa
Jest w tym spektaklu - scenicznym debiucie reżysera filmowego - i Czechow żywy, i kawał znakomitej teatralnej roboty, godnej obszerniejszego opisu. Jest nastrój pułapki czy raczej lepu na ludzi, precyzyjnie skonstruowany, gęstniejący, trzymający w napięciu, bez chwili wytchnienia. Szelest liści i jęk akordeonu, mgła i dym siarczany, chrzęst wachlarza i "zajączki" puszczane na podłodze przez klejnoty Maszy, wycie wichru, wódka i pestki dyni. Ściśle wyważona, niezbędna doza komizmu, jeszcze ów nastrój podbudowuje. Jest białe, zmięte piórko - wyrazisty znak uśmierconej mewy. Co zaś najistotniejsze - są role: wszystkie udane, niektóre wybitne. Arkadina Joanny Bogackiej w nieopanowanym, żywiołowym kabotyństwie oscyluje na granicy tragizmu. Potrafi stać się Gertrudą, udać małą dziewczynkę - jest zaś starzejącą się kobietą, zmuszoną żebrać o miłość. Witold Skaruch jako Sorin ukazał człowieka, który zmarnowawszy życie ulega stopniowej autodestrukcji. Trigorin Adama Ferencego to cyniczny pasożyt, żerujący na cudzym nieszczęściu przy pełnej świadomości własnego. Masza Jolanty Olszewskiej odgradza się od życia formą żałobnego kostiumu i wystylizowanego gestu, obojętnością rozpaczy. Ale o sukcesie przedstawienia, sukcesie teatru decyduje Nina - wielka rola Małgorzaty Rudzkiej. Przejmujący wizerunek dziewczyny bezbronnej, bo niezdolnej do udawania, przybierania póz, nakreślony z prostotą i autentyzmem, niemal hipnotyzuje widownię. W pełni czytelna jest ewolucja postaci: od rozedrganych emocji pierwszych scen do tragicznej samowiedzy sceny ostatniej. Kto już był, ten wie - Mewa okazała się sztuka na premierę, i to premierę niepowszednią.