Artykuły

Smutek i gorycz piszczykowych dziejów

TRZEBA docenić tę rzutkość. Powieść Stawińskiego pojawiła się w księgarniach gdzieś wiosną. Andrzej Maria Marczewski, wtedy właśnie obejmujący w posiadanie koszaliński teatr, musiał wypatrzeć ją niemal natychmiast. Decyzja, przygotowanie adaptacji, autoryzacja, próby - wszystko to także musiało pędzić piorunem, skoro udało się "Smutnych losów Jana Piszczyka ciągiem dalszym" otworzyć wczesną jesienią sezon.

Tak sprawne wejście teatru pomiędzy beletrystyczne bestsellery (powieść o Piszczyku można do nich spokojnie zaliczyć) jest ewenementem superrzadkim w naszym życiu scenicznym. Teatry na razie zrezygnowały - może i nie bez racji - z prób publicystycznego komentowania spraw bieżących; gorzej, że z rezygnacji tej uczyniły przy okazji doskonałe alibi zwalniające je z obowiązku śledzenia tego, co aktualne w kulturze, literaturze, życiu społecznym. Poczuły się rozgrzeszone z opieszałości, gnuśności, swoistego programowego oportunizmu. Proszę tylko spojrzeć: od dłuższego czasu repertuar naszych scen jest doskonale ponadczasowy.

Większość spektakli mogłaby powstać kiedykolwiek i szczytem nietaktu jest zadawanie twórcy pytania, dlaczego te akurat problemy w tej akurat chwili zechciał zaproponować swoim widzom. Teatry pofolgowały ambicjom (wysoce niekiedy hermetycznym) bądź kasie (farsy są dobre zawsze) i z obu tych pozycji - wzniosłej i przyziemnej - z rezerwą obserwują szamotaninę tych nielicznych, próbujących poruszać tematy jak najbardziej na dziś. Krzywią się z ironią i powiadają: to koniunkturalizm.

A przecież szczypta koniunkturalizmu musi tkwić w każdym teatrze żywym. Bo musi istnieć podstawowe rozpoznanie tego, co zjadacza kultury może zainteresować, o czym i jak z nim mówić. Czy istotnie doszliśmy już do tego, że ten truizm trzeba przypominać?

Andrzej Maria Marczewski nigdy nie był twórcą zamykającym się w kloszu własnych zainteresowań i ambicji. Unikał grać na giełdzie zainteresowań publiczności, umiał czuć koniunkturę. Grał ryzykownie, va banque, zdobywał widza niekonwencjonalnymi, niecodziennymi środkami. Porywał się na przedsięwzięcia absolutnie niewykonalne - i wygrywał (pięciogodzinna inscenizacja ."Mistrza i Małgorzaty" w nieliczących się teatrach Płocka i Wałbrzycha; ponad wszelką wątpliwość jedno z najważniejszych dokonań artystycznych ostatniej dekady). Oczywiście, bywało - jak to w grze giełdowej - że bluffował. Bywało - nierzadko - że przegrywał. Ostatnio zbankrutował z kretesem (nieudana dyrekcja warszawskich Rozmaitości 1982-1984); teraz wylądował w Koszalinie znowu na dorobku. Można mieć wobec jego twórczości podejrzliwą rezerwę: jak zawsze, gdy coś jest takie przebojowe, efektowne, zdobywcze. Nie sposób odmówić mu jednego: zawsze grał wartościowymi kartami, zawsze jego repertuar wart był obrony.

Inscenizując "Zezowate szczęście II" Marczewski musiał ponieść pewne koszty tego pośpiechu, tego pragnienia zabłyśnięcia na otwarcie sezonu czymś zaskakującym i ważnym. Zapłacił chyba przede wszystkim adaptacją, w której nie znalazł teatralnego sposobu organizującego akcję na scenie. Przeniósł więc - w symultaniczną przestrzeń Jerzego Michalaka, w której łatwo było sygnalizować kolejne miejsca akcji - strukturę powieści. Otrzymaliśmy sznureczek epizodów powiązanych osobą nieszczęśliwego pechowca, ciąg jego perypetii rozpoczynający się w stalinowskim więzieniu, a kończący w instytucie naukowym pod skrzydłami marcowego docenta. Reżyser bardzo sprawnie te epizody powiązał, nadał, im płynność, rytm, nastrój. Czegoś jednak zabrakło. Coś szwankowało w samej dramaturgii spektaklu, w konfliktach.

Powiedzmy to tak: Jerzy Stefan Stawiński wymyślił Jana Piszczyka nie po to, by pasjonował się jego losami, lecz po to, by z jego pomocą pokazać nasz świat. Piszczyk miał być pechowym, naiwnym, małym człowieczkiem, owładniętym jednym dążeniem: żeby wreszcie znaleźć swoje miejsce w obowiązującym systemie zachowań. Ponieważ jednak podporządkowywał się regułom albo nazbyt gorliwie, albo nie w porę, przeto brał cięgi. ("A przecież tyle razy chciałem w coś wierzyć z całych sił. Nigdy, cholera, nie wyszło").

Mimochodem wszakże dokonywał niechcący pewnych demaskacji ludzi z najbliższego otoczenia: naczelników więzienia zamawiających u więźniów prasówki, zawodowych dyrektorów nie spadających z karuzeli, młodzieńczo zbuntowanych córek dogmatycznych dygnitarzy, skromnych panienek z biblioteki będących naprawdę przechodzonymi lalami z Bristolu. Ci wszyscy radzie, mniej naiwni od Piszczyka, mniej od niego przesadni, dawno znaleźli sobie spokojne miejsce w istniejących regułach - a teraz nadgorliwiec nie w porę demonstrował im te ich role w krzywym zwierciadle, wytrącał z kolein zwyczajności. W tych zderzeniach Piszczyka z otoczeniem, gdzie on dostaje po łbie, ale nie on kompromituje się przede wszystkim - tu mieści się, przypuszczam, cała drapieżność powieści Stawińskiego.

By ją wygrać, trzeba by trochę inaczej ustawiać sytuacje sceniczne. Inne musiałyby być relacje pomiędzy postaciami i trochę inny Piszczyk. Andrzej Błaszczyk bardzo sprawnie gra tu małego, uniżonego człowieczka. Chciałoby się jednak, by Piszczyk bez żadnego grania, najnaturalniej był na scenie ze swoją naiwną, bezwzględną prawdą obnażającą fałsz wszelkich innych ról. (Nie mówię tego z pretensją do aktora, to byłby cios niżej pasa). Do dziś, o ile mi wiadomo, scenariusz Stawińskiego nie jest kręcony; podejrzewam, że przeszkodą może podstawową jest pytanie, kto miałby wziąć tę rolę po Kobieli).

Więc zabrakło w Koszalinie dramatycznych spięć, rozpłynęły się w łańcuszkowych Piszczykowych przygodach. Być może z tego między innymi powodu publiczność z wyraźnie zwiększonym ożywieniem śledzi wątki obyczajowo-personalne, mimo uszu puszczając polityczne przełomy. Nie udało się Marczewskiemu i jego aktorom przedstawienie młodzieżowego naprawiania socjalizmu w okołopaździernikowych miesiącach - racje zapalczywych ideologów kłócących się cytatami z "Po prostu" wypadły nazbyt już papierowo, autorska drwina gdzieś się zgubiła.

Blado wypadł epizod marcowy ("Telewizja zabrała się za syjonistów"), choć Kazimierz Tałaj stworzył ostro zarysowaną, groteskową rólkę patriotycznego docenta Jagódki. Mogły się natomiast podobać inne obyczajówki: przygoda na wczasach (świetne epizody Pasionki - Romana Gramzińskiego i Liliany - Doroty Piaseckiej), rozmówki z ojcem, przedwojennym krawcem damskim (Mieczysław Błochowiak), flirt z Alicją (Jadwiga Andrzejewska) i intryga z jej matką (Aleftyna Guścimska). Całkiem niespodziewanego znaczenia nabrały króciutkie, przerywnikowe w założeniu scenki z nieszczęśliwą żoną Piszczyka i samotną panią Melanią (w obu rolach ciepła i powściągliwa Ewa Nawrocka): scenki, w których Piszczyk na chwilę odlepia swój służalczy uśmieszek wiecznie przestraszonego i spogląda sam na siebie.

W koszalińskim "Zezowatym szczęściu II" pozbawionym, jako się rzekło, drapieżności i raczej bladym aktorsko, doszły bowiem do głosu dość głęboko na dnie powieści ukryte gorycz i smutek Piszczykowego losu. Stawiński swym bohaterem uczynił pechowca, wszakże nie idiotę. W pierwszym, tym sfilmowanym przez Munka "Zezowatym szczęściu", Piszczyk był jeszcze młody, mógł wierzyć, że jego gorliwość wyprowadzi go wreszcie ze strefy wiecznego pecha. Teraz nieustannie podkreśla przekroczenie czterdziestki. Jest zmęczony, przygaszony (bardzo subtelnie zaznacza to Błaszczyk w drugiej części spektaklu), znękany.

Oglądamy małego, niezbyt lotnego i może niezbyt ciekawego, ale naprawdę nieposzlakowanie uczciwego faceta, skazanego przez głupi los na obijanie się od ściany do ściany w galopującej chyżo ku kolejnym absurdalnym zakrętom rzeczywistości. Faceta, któremu na rozpaczliwych próbach wpasowania się w istniejące reguły uciekają bezpowrotnie najpiękniejsze łata życia. Jest u Stawińskiego taka gorzka zaduma na ten temat (a co będzie w części trzeciej, gdy Piszczyk przejdzie pięćdziesiątkę i albo straci ostatnie złudzenia, albo mu je rzeczywistość skutecznie wybije?), teatr ją ładnie wydobywa w stonowanym, niefajerwerkowym finale.

Koszalińskiej inscenizacji daleko jest do doskonałości. Zasługuje jednak na uwagę. Tłucze się w niej sporo refleksji na temat naszego światka. I, dalibóg, jest to ważniejsze od mniejszej bądź większej poprawności przedstawień, w których refleksji albo nie ma w ogóle, albo są uniwersalne aż do banalności, zaś widz wychodzi przecierając oczy i pytając sam siebie: czyż nie mogłem tego wieczoru spędzić lepiej?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji