Końcówka
Przedstawienie Ach, Combray... według Prousta jest może jednym z ostatnich przykładów zbytku, na który polski teatr mógł był sobie kiedyś pozwalać. Niebawem, gdy już zaleją nas musicale i komedie bulwarowe, gdy nie schodzącym z afisza przebojem stanie się jakaś Madame Bataxfly, trudno będzie uwierzyć, że możliwy jest i taki teatr, jaki Waldemar Matuszewski zdążył pokazać na małej scenie Dramatycznego. Zbytek, luksus, jakaś Proustowska orchidea, kamelia, anemon przypięte do polskiego baraniego kożucha. To oczywiste. Powieść Prousta nigdy nie należała do ulubionych lektur troglodytów, toteż i adaptacja teatralna dostosowała ten gigantyczny fresk do warunków nadzwyczaj kameralnych - Gombrowicz powiedziałby: dla jaśniejszych. Literackim punktem wyjścia są fragmenty pierwszego tomu powieści, te właśnie, które opisują pobyt Marcela w Combray u babki. Mamy więc to wszystko, co z Prousta pozostaje najbardziej niezapomniane: ciotkę Leonię i Franciszkę, i spacery w stronę Guermantes, i głogi, i magdalenkę. Ten zasadniczy wątek Matuszewski inkrustuje jeszcze tu i ówdzie fragmentami powyjmowanymi z innych tomów cyklu. Ale tak czy inaczej nie chodzi tu przecież o jakiś bryk z Prousta, zwłaszcza że adaptacja całkowicie burzy pierwotny tok narracji i posługuje się montażem luźnym, skojarzeniowym, gdzie czas ulega kapryśnym skokom i nawrotom. Ważne jest raczej to, ze przedstawienie w dość wyrafinowany sposób stwarza na kanwie Prousta swój własny świat i swój własny klimat: niezwykle poetycki i plastyczny, choć środki, jakimi posłużył się reżyser, są więcej niż skromne. Pół tajemnicy tkwi w sposobie skomponowania przestrzeni. Mała sala Dramatycznego jest długa, ale wąska. Reżyser odwrócił proporcję i rozegrał wszystko, by tak rzec, po długości, bez żadnych dekoracji, jedynie z paroma krzesłami, ławką kościelną i szezlongiem, który, gdy pojawia się młody wenecki gondolier, zamienia się w coś w rodzaju łodzi Charona. W takiej oto przestrzeni rozciągniętej i płaskiej powstaje obraz swoiście panoramiczny, jakby reliefowy, wypełniony postaciami w białych kostiumach. Bardzo to wysmakowane. Zwłaszcza jeszcze, że obrazowi towarzyszy z offu, bardzo dyskretnie, beethovenowski kwartet. Niebagatelną rolę odgrywa także światło, w pewnym sensie zastępuje scenografię i to ono właśnie stwarza światy. Raz jest to popołudniowa atmosfera ogrodu w Combray, innym razem dziedziniec weneckiego pałacu Guermantesów, gdzie Marcel potyka się o wystającą płytę chodnikową (to jeden z przykładów inkrustowania części Combray cytatami z późniejszych tomów); jeszcze innym razem, gdy towarzystwo ogląda witraże w okolicznym kościele, na podłogę i ściany zostają rzucone z projektora nieliczne małe kolorowe plamy, jakby potłuczone szkiełka - to wystarczy. A co z opowiadania tych Proustowskich światów wynika? - sama tylko poezja, sam tylko nastrój? Nie. Ach, Combray w jakiejś mierze stwarza ekwiwalent problemów Prousta - pamięci i sztuki. To jest przedstawienie o artyzmie i o artyście, o procesie dochodzenia do dzieła. Najmocniej jest to podkreślone w bardzo pięknej scenie finałowej, gdy Marcel (Jarosław Gajewski) rozkłada na podłodze białe kartki i tworzy z nich zawiłe układy i konfiguracje, a czyni to w stanie natchnienia, prawie ekstazy, mając jedynego świadka w osobie służącej Franciszki (Jolanta Olszewska). A skoro już padły nazwiska aktorów, to chciałbym jeszcze z całego ansamblu wymienić Ryszardę Hanin, i to nie z kurtuazji, bo prawienie czczych komplementów tej akurat aktorce zakrawałoby na kpinę. Otóż myślę sobie, ze Ryszarda Hanin w roli ciotki Leonii (to ta, która całe dnie spędza w łóżku, patrzy przez okno na życie miasteczka, a parę łyków vichy stoi jej na żołądku) zrobiła coś, co w jakiś sposób wykracza poza dobrze znany wymiar jej aktorstwa. To niezwykłe oscylowanie na granicy hipochondrii, snu i śmierci, to nieznośne marudzenie połączone z jakimś wyciszeniem gasnącej starości. Piękne to było i wzruszające.