Artykuły

Rzeczywistość i "uroki niedorzeczności"

"Dwa teatry" Jerzego Szaniawskiego to nie tylko jedna z najwybitniejszych pozycji naszej powojennej dramaturgii. To również tytuł, którego dzieje znamienne są dla przemian ideowych i estetycznych, jakie nasza polityka kulturalna w tym okresie przechodziła. A więc tytuł-hasło, tytuł-chorągiew, zarówno dla entuzjastów jak przeciwników. I choćby tylko dlatego warto się powrotowi tego dramatu na stołeczną scenę bliżej przyjrzeć.

Prapremiera "Dwóch teatrów" odbyła się w Teatrze Powszechnym Domu Żołnierza Polskiego 24 II1946 w Krakowie, w reżyserii Ireny Grywińskiej i w oprawie scenograficznej Tadeusza Kantora, z Karolem Adwentowiczem w roli Dyrektora Teatru. W sezonie 1946/47 grana była w sumie na siedmiu scenach: Toruniu (reżyseria Wilama Horzycy z gościnnymi występami Adwentowicza), w Warszawie (Teatr Powszechny, w reżyserii i z rolą główną Jana Kochanowicza), w Poznaniu (Teatr Polski, reż. Karol Borowski), we Wrocławiu (Teatr Wielki, reż. Leonia Jabłonkówna).

Po latach za najwybitniejszą uznano inscenizację Edmunda Wiercińskiego z oprawą plastyczną Andrzeja Pronaszki, premierę katowicką (Bronisław Dąbrowski w roli Dyrektora i młodziutki, początkujący wówczas, Tadeusz Łomnicki szczególnie przejmujący w roli Chłopca z deszczu), powtórzona w Częstochowie. Latem 1947 r. pokazał jeszcze "Dwa teatry" Szczecin w reżyserii Zdzisława Karczewskiego i Lublin (reż. Czesław Strzelecki), w r. 1949 - Teatr Powszechny w Łodzi (reż. Irena Grywińska, scen. Zenobiusz Strzelecki).

Potem, po głośnej naradzie w Oborach i ostrej kampanii prasowej, schodzą "Dwa teatry" na długo z afisza. Dzięki Bronisławowi Dąbrowskiemu wracają 17 II 1957 na krakowską scenę Teatru im. Słowackiego i odtąd wystawiane są sporadycznie, ale już bez rozgłosu. Z tym większą radością - po 10 latach od poprzedniej inscenizacji Erwina Axera w Teatrze Współczesnym, z Janem Kreczmarem w roli Dyrektora Teatru - wypada powitać nową warszawską inscenizację "Dwóch teatrów", i to w tak popularnym w stolicy Teatrze Małym (scena Teatru Narodowego). Już sama firma teatralna, a w ślad za nią nazwiska realizatorów, skupiają ponownie - i jakże zasłużenie - uwagę na tytule.

Bo cokolwiek by mówiono o późniejszym milczeniu wokół Szaniawskiego, czy nawet o głośnych protestach przeciwko ideologii jego dramatu, już w r. 1947 w recenzjach z najwybitniejszej wówczas inscenizacji katowickiej przeczytać można: "Co tu dużo gadać, "Dwa teatry" są apoteozą czynu, który miał doprowadzić do zniszczenia naszej stolicy. Jest to tym bardziej nietaktowne, że apoteoza odbywa się właśnie wśród ruin Warszawy. (...) Widz zapomina, że gazetowe czako chłopca z szabelką nie jest zrobione z gazety "Polska Zbrojna", ale raczej z "Gazety Ludowej" czy "Tygodnika Powszechnego", a odbudowa stolicy następuje nie z powodu okrzyku Dyrektora Teatru Snów, nie dzięki metafizycznym postaciom a pomimo nich." (Niech mi dobroduszny Józef Prutkowski wybaczy, że mu po latach te sformułowania wypominam.) A Władysław Warecki w artykule pt. "Zły czar" tak pisał o tej wspaniałej inscenizacji: "(...) problematyka tego bezsprzecznie najlepszego utworu Szaniawskiego musi wywołać gwałtowny sprzeciw, powiedziałbym, że jest społecznie szkodliwa. (...) Nierozumna ofiara tylko dlatego, że wzniosła i piękna, triumfuje w dramacie Szaniawskiego nad przemyślanym czynem. (...) Sens utworu Szaniawskiego jest ideologicznie szkodliwy i trujący tym bardziej, że podany w formie artystycznie niesłychanie sugestywnej."

Już choćby z tych kilku przytoczonych zdań widać wyraźnie, że pierwszym inscenizacjom "Dwóch teatrów", obok sporów ideologicznych, towarzyszyły emocje wywołane świeżością wojennych ran i patosem chwili. Bliskość klęski powstania warszawskiego wysuwała na plan pierwszy krucjatę dziecięcą (tak sugestywnie pokazaną na scenie przez Wiercińskiego), zaś cały trzeci akt dramatu pulsował wielką tragedią narodową, wzruszając już samym przywołaniem na scenę postaci zmarłych. Zwłaszcza, że na widowni - szczególnie warszawskiej niemal każdy wówczas opłakiwał swoją Lizelottę czy Chłopca z deszczu.

Z kolei, po pamiętnych sporach literatów na temat ideologii i estetyki tego utworu, zaczęliśmy w "Dwóch teatrach" widzieć przede wszystkim dyskusję artystyczną na temat samego teatru i sztuki szerzej pojętej. Wsłuchiwać się w rację Dyrektora Teatru Małe Zwierciadło i Dyrektora Teatru Snów, powtarzając za Szaniawskim, że samo odtwarzanie realiów sztuce nie wystarcza, że wymaga ona szerszych perspektyw i głębszego oddechu. I że dopiero łączność owych dwu stylistyk dać może pełny artystycznie efekt. Tę myśl najlepiej chyba przekazał emitowany w r. 1972 spektakl telewizyjny w reżyserii Kazimierza Brauna, z sugestywnym Gustawem Holoubkiem w roli obydwu dyrektorów.

O sile i wadze "Dwóch teatrów" świadczy to, że - w zależności od daty premiery - sztuka inaczej jest odbierana i odczytywana. Bo niewątpliwie mieszczą się w niej i echa świeżej tragedii narodowej, i wstęp do dyskusji na temat zadań sztuki współczesnej i wreszcie zaduma wybitnego, niemłodego już autora nad sensem i celem życia ludzkiego. I właśnie tak, na tej szerokiej filozoficznej płaszczyźnie odebrałam po latach najnowszą inscenizację Andrzeja Łapickiego w Teatrze Małym.

Tu już nie o ramy estetyki teatralnej chodzi, ale o całe nasze życie, wzbogacane poprzez odczucia i uczucia, nastroje i wrażliwość, niedookreślone więzy intymne i to wszystko, "ku czemu myśl czasami wyleci" - jak mówi Lizelotta na zakończenie aktu I. "Ludzie szukają, szukają... to, co jest przy nich, widocznie im nie wystarcza" - mówi gdzie indziej Dyrektor. Przy wyraźnej stawce na realizm (stąd żywe, wysuwające się na plan pierwszy całego przedstawienia, soczyste postacie pracowników teatru: kobieca Laura Małgorzaty Lorentowicz (fot. 2) i pełen humoru Woźny-rezoner Kazimierza Wichniarza) - chodziło Łapickiemu o przekazanie tej prostej, wydawałoby się, prawdy, że granice naszych ludzkich doznań nie są ściśle wytyczone. I często przeżycia wewnętrzne, choćby skrywane przed innymi, jak tęsknota, potrzeba piękna, czy echa dawnych uczuć - stanowią dopiero o pełni naszej ziemskiej egzystencji.

Śledząc dotychczasowe prace reżyserskie Andrzeja Łapickiego (również w teatrze telewizyjnym), jego wypowiedzi prasowe na temat własnych poszukiwań twórczych, wiemy, że zawsze najbardziej interesuje go w teatrze to, co zdarza się między ludźmi, często najbliższymi. A wiec konflikty najbardziej osobiste, rodzinne, niemożność pełnego porozumienia się i próba budowania tych kontaktów. Tym razem bohater, którego wybrał, mógł go szczególnie zainteresować jako człowiek teatru ani na chwilę nie wychodzący z kręgu związanych z nim spraw. Toteż Dyrektor Małego Zwierciadła na scenie Teatru Małego nie opuszcza swego; gabinetu i stąd, z reżyserskiego fotela rozpoczyna generalną próbę "Matki" i "Powodzi", rozgrywanych na planie drugim, w głębi, na podwyższeniu. Towarzyszymy mu więc w akcie II w jego pracy (fot. 3), śledząc w akcie III jego myśli i skojarzenia przez nią wywołane.

Zjawy postaci z jednoaktówek pokazuje bowiem Łapicki-reżyser jako rozważania i niepokoje Dyrektora, nie kończące się z chwilą opuszczenia kurtyny. Dlatego nie kontaktuje się z nimi wzrokiem i głosy ich słyszy nagrane, nie żywe. Ale zarazem realność ich posuwa do tego stopnia, że każąc im się ukazywać, i to z podniesionymi w górę rękami, na ścianie z surowej cegły, zamykającej zwykle scenę Teatru Małego, narzuca nam skojarzenie z ich rozstrzeliwaniem. Jest więc w tym trzymaniu się konkretów bardzo konsekwentny, choć przyznaję, że takie ukonkretnienie zjaw wydało mi się szokujące.

Sam Dyrektor Małego Zwierciadła ukazany jest przez Andrzeja Łapickiego jako człowiek niesłychanie refleksyjny, skupiony na tym, co robi, i starający się dobrze swe zadania wykonywać. A że znana jest przysłowiowa małomówność Szaniawskiego, który jak gdyby sam siebie naszkicował w roli prawie niemego autora, granego w tym przedstawieniu przez Henryka Machalicę (fot. 4), tę powściągliwość w wyrażaniu uczuć przeniósł Łapicki również na swego Dyrektora. Jak gdyby chcąc go ustrzec przed tym wszystkim, o co jednak oskarżano twórczość Szaniawskiego, wytykając jej skłonność do zbyt łatwych wzruszeń - Łapicki buduje swojego bohatera jako racjonalistę i sceptyka, który jedynie w swoim prywatnym "hobby" pozwala sobie na luksus zajmowania się snami, czyli zjawiskami niesprawdzalnymi a przecież w nas tkwiącymi.

Stara się nam również przekazać, że ten praktyczny realista, dopilnowujący najdrobniejszego szczegółu w swoich przedstawieniach, ma jednak głęboko skrywane przed drugim bogate życie wewnętrzne, myśli wciąż o problemach, które nasuwa mu praca, dręczy się raz podjętymi decyzjami, chciałby wyrwać się z kręgu określonej przez siebie poetyki, choć nie ma siły czy fantazji do podjęcia tego ryzyka. Spokojny na zewnątrz, wybucha niemal histerycznie, kiedy widzi, że jego rachuby się w życiu nie sprawdzają. Że fantazja artysty wyprzedza myśl człowieka, a wiara i zapał przerastają potencjalne możliwości (silny protest przeciwko krucjacie dziecięcej, przypomnianej przez Chłopca już w Teatrze Snów (fot. 8). Dyrektor Andrzeja Łapickiego jest więc przede wszystkim człowiekiem myślącym, skrywającym swoje uczucia i pasje. I to wydaje mi się dużym novum tego spektaklu.

Taka koncepcja bohatera ma swoje oczywiste plusy, jako że czyni go jednym z nas, bliskim i zrozumiałym poprzez zalety i słabości. Ale tworząc z Dyrektora postać żywą i współczesną, zuboża ją jednocześnie. O miłość do Lizelotty. I tu - rozumiejąc i doceniając koncepcję roli - spierałabym się jednak z Łapickim o stopień tego uczucia. Szaniawski przywiązuje do niego wagę i wydaje się, iż warto było się pokusić o to, by właśnie pod maską człowieka pełnego refleksji ukryć dojrzałego mężczyznę głęboko kochającego młodą i uroczą dziewczynę. Dziewczynę - symbol młodości i piękna. Taką, jaką chciał pokazać Chłopiec z deszczu i którą chciała zagrać Lizelotta, uparcie broniąca się przed rolą tragiczną, której później nie oszczędziło jej życie.

Być może stosunek Dyrektora do Lizelotty ukierunkował już dobór aktorski (fot. 9). Debiutująca w tym spektaklu Katarzyna Hanuszkiewicz, mimo autentycznej młodości i wdzięku - nie wydaje się typem bohaterki lirycznej. Stąd ani w scenach z Dyrektorem, ani w jej pojawieniu się w akcie III nie ma owej niezbędnej i nieuchwytnej nuty poezji. Jest zanadto konkretna. A Łapicki-reżyser nie tylko w zakończeniu aktu I skreśla Łapickiemu-aktorowi miłosne wyznanie, ale przypieczętowuje je wręcz koleżeńsko-ojcowskim pocałunkiem. Znamienne jest równiej skreślenie ponownego okrzyku miłosnego już w akcie III i wyznania Dyrektora, iż imienia ginącej pod murami miasta Lizelotty nikt przy nim nie śmie wymawiać. I nawet Laura, tak sympatycznie atakująca go na początku sztuki, wyraźnie przechodzi na "matkowanie".

Uczucia wydają się odgrywać w tym dramacie rolę wielką. Łapicki jednak wciąż - jakby bojąc się widma "szaniawszczyzny" - świadomie je tuszuje. Nie tylko w swoim stosunku do Lizelotty, także w takim a nie innym poprowadzeniu roli Pani (Aleksandra Zawieruszanka) czy Leśniczego (Krzysztof Wakuliński) w "Matce", czy w całej atmosferze "Powodzi" (fot. 5). I nie szukałabym tu wytłumaczenia w brakach czy pomyłkach obsadowych, lecz w świadomym, konsekwentnym zamyśle reżysera, by w nastrojach nie zagubić myśli, które szczególnie precyzyjnie starał się przekazać. Tę batalię zresztą Łapicki wygrał i jako reżyser, i jako odtwórca głównej roli. I dlatego jego spektakl wzbogacił ciekawą historię inscenizacji "Dwóch teatrów" o pozycję nie tylko nową, ale i znaczącą. Wydaje mi się jednak, że za to precyzyjne przeprowadzenie myśli głównej zapłacił momentami stawkę wysoką, jaką stało się pewne osłabienie emocjonalnych wartości, tkwiących immanentnie w sztuce.

W pełni udało się je obronić bodaj jednemu Mirosławowi Konarowskiemu (fot. 6). Tak obiecująco debiutującemu tu (nie licząc jego poprzednich "wejść w rolę" i zarysowującego się już dorobku filmowo-telewizyjnego) w postaci Chłopca z deszczu, bardzo istotnej dla klimatu całej sztuki. Przekonywały tyrady Dyrektora Drugiego (Tadeusza Janczara (fot. 1), choć jego Teatrowi Snów brakowało jednak pewnego niepokoju, niedomówień czy niejednoznaczności. Tego wszystkiego, od czego uciekał w życiu Dyrektor Małego Zwierciadła i czego potwierdzenia szukał w snach innych...

Stawka na myśl a nie na odczucia zadecydowała, że mocniej - jak to już wspomniałam - zarysowały się postacie planu realnego, w jednoaktówkach przede wszystkim Matka Ireny Eichlerówny i młodziutka Justyna Kulczycka (fot. 10) zwracająca uwagę wymowną rolą Żony oraz scena pożegnania Ojca z synem z "Powodzi". Chłopskie pokorne pochylenie się do nóg Ojca (Jan Ciecierski) i ucałowanie jego rąk przez Andrzeja (Wojciech Siemion) - tych samych rąk, po których za chwilę uderzy wiosłem - było szczególnie wymowne. Ale narastającego przedtem napięcia grozy jakoś tu zabrakło.

O scenografię Xymeny Zaniewskiej i Mariusza Chwedczuka również można by się momentami spierać. Nie przekonywał mnie w pełni ani stryszek ze zbliżającą się za oknem (nadto chyba wielkim) powodzią, ani sceneria aktu III, mająca nam unaocznić zniszczenia wojenne (fot. 11). Pomięte kartki papieru na podłodze kojarzą się raczej z nieudolną pracą archiwistów niż z planowym niszczeniem miasta. (Może jednak bliższa prawdy jest wizja spakowanych kufrów i tekstów, proponowana przez autora w didaskaliach.) Dyskutować można by również nad krzykliwością bluzy Matki i wytwornym spokojem beżów u Pani, w tak jawnym sprzeciwie wobec tekstu. Ale to są już oczywiście drobiazgi. Nic nie znaczące wobec wagi faktu, że powrócił na stołeczną scenę tak istotny dla naszej kultury autor, w najlepszym swoim dramacie i starannie przemyślanej inscenizacji.

Wreszcie finał spektaklu. Chyba równie niejednoznaczny, jak zakończenie dramatu. Czy Dyrektor umiera? Nie odniosłam tego wrażenia. Przeczyło temu choćby jego podparcie się ręką. Raczej śni swój sen o śmierci, w którym jeszcze pozwolić sobie może na kontakty z tymi, których chciałby spotkać, i z tymi, których - racje na pozór niedorzeczne - czegoś go nauczyły. Ale wydaje się, że ze snu tego obudzi się już jako zupełnie inny człowiek i Dyrektor innego teatru niż Małe Zwierciadło. Bogatszy o doświadczenia przeżyte w Teatrze Snów. Taki, jakiego nam właśnie potrzeba. Trzydzieści lat temu, dzisiaj i jutro...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji