Artykuły

Życie jest cudowne

Dobrze wiedział Thornton Wilder dlaczego czas akcji "Naszego miasta" wyznaczył na lata 1901-1913. Zresztą w sztuce tej trudno mówić o jakiejś akcji. Mamy tu kilka najzwyklejszych, najbanalniejszych historii, które zdarzały się i zdarzają staje się we wszystkich czasach i we wszystkich krajach świata. Zwykłe życie małego miasteczka i przeciętnej rodziny mieszczańsko - inteligenckiej: praca zawodowa, praca domowa, dzieci, szkoła, pierwsza miłość, pierwsze wyznania, małżeństwo i znowu rodzina - wszystko od początku do końca. Do końca - to znaczy do śmierci. I do tego tło równie zwyczajne: mleczarz rozwozi mleko, ktoś upił się, ktoś rodzi, ktoś gra w piłkę, ktoś śpiewa, ktoś cierpi, ktoś marzy. I w ogóle smutki i trudy - to wszystko co składa się na zwyczajne życie. Zwyczajne i banalne - tak banalne, że nawet małżeństwa są tu zawsze szczęśliwe. Po prostu dzień powszedni amerykańskich i nie tylko amerykańskich państwa Kowalskich czy Matysiaków.

Ale żeby życie to pokazać w takiej zwyczajności, w takim oderwaniu od przemian i procesów historycznych trzeba było wybrać właśnie te lata. Ludzie mieli wtedy szczęście żyć w nieinteresujących czasach. Dziejowe zmiany, które odczuwali bezpośrednio, to był najwyżej gwałtowny wzrost liczby samochodów czy początek inwazji kina. W żadnym innym dwunastoleciu naszego wieku życie - nawet w tak małym miasteczku i nawet w Ameryce - nie mogło toczyć się w tak zupełnej izolacji od... historii, w tak ścisłym zamknięciu w kręgu rodziny, która autorowi przysłania wszystko inne i staje się właściwie głównym sensem i motorem życia.

Dlatego uogólnianie "Naszego miasta" do obrazu życia ludzkiego w ogóle od tej strony zawodzi. Wydaje się ono bardzo ubogie i niepełne. Jednakże mimo to "Nasze miasto" jest sztuką interesującą, dającą do myślenia. Zawdzięcza to nie tylko swej oryginalnej formie teatralnej: reżyser-konferansjer snuje opowiadanie - właściwie nie opowiadanie, ale opis życia ludzi w miasteczku - ilustrując je różnymi scenami przedstawianymi przez aktorów; nie ma żadnych dekoracji, wszystko widz musi sobie wyobrazić z pomocą autora; nie ma żadnych rekwizytów wszystkie przedmioty muszą aktorzy markować swą grą, jedynie efekty akustyczne są zaznaczone; daje to nieraz bardzo zabawne rezultaty.

Taka dowolna zmienność obrazów pozwala na ciągle przerzucanie się z czasu teraźniejszego w przeszły i przyszły. Wskutek tego te błahe wydarzenia nabierają innego zabarwienia, nasycają się smutnym duchem przemijania jako koniecznym atrybutem życia. Mimo wszystko, mimo ciągłe smutki i cierpienia życie jest cudowne - taki jest wniosek końcowy. Wypowiadają go w ostatnim akcie nieboszczycy na cmentarzu. I z punktu widzenia nieboszczyków niewątpliwie mają rację.

W ogóle autor zawsze ma w tej sztuce rację, choćby dlatego, że podaje prawdy me nowe, dobrze znane. Ze wszystko we wspomnieniu staje się piękne i ważne, że znajomość przyszłości uczyniłaby życie nieznośnym że życie zawsze jest lepsze od śmierci i należy z niego korzystać... Tę łatwą filozofię Wilder podaje w sposób zręczny i sugestywny. Można nie gustować w gatunku literackim ostatniego aktu cmentarnego, gdzie duchy opowiadają o życiu pozagrobowym, ale i tu więcej jest chyba poetyckiej symboliki niż mistyki.

Do wrażenia, jakie robi "Nasze miasto" przyczyniło się w dużej mierze samo przedstawienie - doskonałe w każdym szczególe, aktorsko tak bez zarzutu, jak to się niezbyt często u nas zdarza. Pewne dłużyzny i nadmierne zwolnienia tempa dadzą się zapewne w następnych przedstawieniach usunąć. Erwin Axer potrafił uczynił widownię uczestnikiem spraw, dziejących się na scenie. Nadał błahym wydarzeniom sztuki jakby jakiś trochę wyższy ton, przez co uniknął szarej po-toczności, ale nie popadł w przesadną głębię, której w sztuce w gruncie rzeczy nie ma.

Kogo wymienić z długiej listy aktorów? Wszyscy na to zasłużyli. Ale ograniczymy się tylko do kilku. A więc Władysław Krasnowiecki swobodnie i w lekko ironicznym tonie prowadzący przedstawienie reżyser - konferansjer. Znakomita para młodych: Zofia Mrozowska pełna wewnętrznego-uroku, śliczna i ślicznie rozgrywająca sceny i scenki, Tadeusz Łomnicki, przemiły w roli jak ulał odpowiadającej jego charakterowi aktorskiemu (przypomniały mi się jego świetne krakowsko-katowickie początki w takich właśnie "młodych", charakterystycznych rolach). Dwie pary starych: jak zawsze soczysta Stanisława Perzanowska i powściągliwy w grze Henryk Borowski oraz pełna godności Irena Horecka i doskonały Kazimierz Opaliński - redaktor. Trudno nie wspomnieć tragicznego pijaka-organisty Józefa Kondrata, zabawnego Tadeusza Fijewskiego (mleczarz) i mały, ale kapitalnie zagrany epizodzik Edmunda Fidlera (profesor Willard). Reszta również spisywała się dobrze: Kalina Jędrusik, Maria Pawluśkiewicz, Stanisław Bieliński, Mieczysław Czechowicz, Tadeusz Surowa, Marian Friedmann i inni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji