Artykuły

Granice prowokacji i granice uległości

"Kaligula" Camusa niepokoi. Niepokoi za każdym rasem, gdy się do niego wraca. Dziś o wiele bardziej, niż dawniej. Niż w 1957 roku, w czasie polskiej prapremiery tego utworu. W przedstawieniu na scenie kieleckiej przemówiły do nas sprawy władzy. Pisałem wtedy o "histologii tyranii i strachu". Wówczas te właśnie sprawy były świeże, jątrzące. Patrzyliśmy na Kaligulę, jako na idealną projekcję tyrana, do którego komnaty prowadzą drzwi w kształcie automatycznie działającej gilotyny; widzieliśmy w nim tyrana w formie jak gdyby czystej.

Ale nie wszystko tłumaczyło się w postępowaniu, czy postawie kieleckiego Kaliguli. Oglądaliśmy tam gotowego tyrana. Proces narastania samowoli nie zastał pokazany. Odczuwało się to tym ostrzej, im bardziej wszystko odbywało się serio, im surowiej spektakl odarto z widowiskowości, której autor domaga się w didaskaliach. Był to o wiele bardziej ilustrowany "wykład na temat", niż przedstawienie. Wszystko było tam ascetyczne i - mimo uogólnień - jednoznaczne.

Mimo to, a może właśnie z powodu tych szczegółowych rysów diabolicznych obraz tyrana przedstawiony wówczas w teatrze przylegał do wspomnień, zachowanych w naszej znękanej doświadczeniami pamięci. To, co brzmi w sztuce jak paradoks, znajduje swoje historyczne uzasadnienie. Mam na myśli rozmowę Kaliguli ze Scypionem na temat istoty tyranii. "Co to jest tyran?" - pyta Kaligula. Scypion odpowiada prawie sentymentalnie: "Dusza zaślepiona". Kaligula nie akceptuje tego naiwnego sformułowania, broni się i próbuje uściślić pojęcie: "Tyran to także człowiek, który poświęca ludy swoim ideom lub swojej ambicji. Ale ja nie mani idei i nie mam się o co ubiegać w dziedzinie honorów lub władzy". Obrona nie kończy się na tym. Kaligula przechodzi do ataku i rzuca Scypionowi prowokacyjne pytanie: "Wiesz, ile porzuciłem projektów wywołania wojny? Trzy. A wiesz dlaczego odrzuciłem? Ponieważ szanuję życie ludzkie". W ustach tyrana brzmi to zgoła paradoksalnie. Człowiek, który sieje dokoła siebie śmierć i zniszczenie, "szanuje życie ludzkie"! Drwina? Ejże! Przypomnijmy, że podobnym argumentem szermował Hitler. Wtrącając setki tysięcy ludzi do kacetów, skazując tysiące i miliony na śmierć, chełpił się tym, że odrzucał wojny, że zawsze wybierał rozwiązania pokojowe. Również z "szacunku dla życia ludzkiego". Mówił to po aneksji Austrii, po Czechosłowacji, po Monachium. Twierdzą niektórzy, że Camus strawestował w tym miejscu słowa Hitlera. Możliwe. Ale paradoks nabrał wartości ogólniejszych. Został podniesiony do rangi uogólnienia czy schematu. Zarówno przez przewrotną motywację, jak i przez stwierdzenie, że w istocie "nie ma idei". Bo idea służy tylko za przykrywkę dla jego nienasycenia. Jest to istotny element w camusowskiej analizie psychologii tyrana; nie naruszyły go nasze późniejsze doświadczenia w tym zakresie.

Dziś sam wizerunek tyrana przestał nas interesować w tej mierze co dawniej. Spowszedniała i znużyła nas dyskusja na temat psychologii złych i dobrych władców. Możemy powtórzyć za Chereą: "Mieliśmy takich (Cherea mówił o cesarzach-artystach - przyp. mój A. W.) jednego, lub dwu. Wszędzie są parszywe owce. Inni cesarze mieli dość dobrego smaku by pozostać urzędnikami". O wiele istotniejszy wydaje się nam dziś problem funkcjonowania aparatu władzy, niż kaprysy tyrana.

Bo sprawa nie polega, na kaprysach. I na tym właśnie opiera się doniosłość "Kaliguli". Analiza przeprowadzona przez Camusa na konkretnej sytuacji historycznej okazała się tak pojemna, że zyskała rangę uogólnienia. Wnioski, wysnute z postępowania czy zachowania się jednej, konkretnej postaci, zawierają wartość szerszą. Zarówno w stosunku do samej postaci władcy, jak i do jego poddanych. Tyle, że w odniesieniu do nich właśnie, do poddanych, do narodu Camus wydaje się ulegać mitowi tyrana. Trudno orzec, czy to wskutek urzeczenia samą postacią (a tyran może fascynować), czy też w wyniku niejasno krystalizującej się egzystencjalnej myśli filozoficznej. Camus wydaje się nie dostrzegać czy pomniejszać stronę przeciwną - poddanych władcy.

Wydaje się, że jest to motyw istotny nie w samym tylko utworze, ale w procesie olbrzymienia tyrana, w procesie narastania bezinteresownego zła. U Camusa rzecz wygląda tak, że niewinny, liryczny Kaligula, "jeszcze dziecko" zgoła, któremu -jak mówi któryś z patrycjuszy - można kazać "być rozsądnym", nagle "odczuł potrzebę niemożliwości". Już pierwszy krok, pierwsza decyzja determinuje dalsze losy. Kaligula zarządza, by wszyscy rozporządzający pewną fortuną wydziedziczyli swoje dzieci i sporządzili testament na rzecz państwa. Ta decyzja zmusza niejako tyrana do konsekwencji, upoważnia do ustalenia listy skazanych. I to nie trafia na opór. Patrycjusze szemrzą, ale czują się o wiele bardziej obrażeni, niż zagrożeni. Występując za plecami Kaliguli wysuwają przeciw niemu drugorzędne szczegóły: osobistą obrazę, czy ośmieszenie. Nikt - poza Chereą - nie dostrzega moralnych i filozoficznych skutków decyzji tyrana. "Nie po raz pierwszy - mówi on - jeden człowiek rozporządza u nas bezgraniczną władzą, ale po raz pierwszy posługuje się tą władzą w sposób nieograniczony i tak dalece, że przeczy człowiekowi i światu. Oto co przeraża..." A poddani chcą wystąpić przeciw upokorzeniom. Kaligula widzi to i posuwa swoją prowokację dalej. W czasie uczty oznajmia, że jeden z rycerzy ma zostać stracony po obiedzie. I pyta: "Nie pytacie dlaczego?" - Po czym, wobec powszechnego milczenia stwierdza: "Zrozumieliście nareszcie, że nie trzeba koniecznie coś zrobić, żeby zostać straconym". Strach obezwładniający poddanych dochodzi do tego stopnia, że gdy Kaligula pyta jednego z biesiadników czy dlatego jest w złym humorze, że skazał na śmierć jego syna - słychać w odpowiedzi: "Nie Cajusie, przeciwnie". W obliczu strachu nikną już wszelkie uczucia ludzkie.

Dalsze decyzje, dalsze manifestowanie "całkowitej wolności" tyrana są już jak reakcje łańcuchowe. Kaligula zarządza zamknięcie spichlerzy i wywołuje głód w całym państwie. Naigrawa się ze swego otoczenia i grozi śmiercią tym wszystkim, którzy nie wykażą się odpowiednią ilością wykupionych biletów do jego domu publicznego. Wreszcie by to wszystko skodyfikować, zamknąć w formułę teoretyczną, układa wraz ze ślepo mu oddanym Helikonem "mały traktat o egzekucji", którego pierwszy rozdział brzmi jak poetycka transkrypcja ustaw hitlerowskich: "Egzekucja daje ulgę i wyzwolenie... Umiera się ponieważ jest się winnym. Jest się winnym ponieważ jest się poddanym Kaliguli".

W swoim szale zniszczenia Kaligula dochodzi do tego, że własnoręcznie dusi swą kochankę, Caesonię. Ilość ofiar i ilość skrzywdzonych dochodzi do takich rozmiarów, że wreszcie Kaligula pada pod ciosami sztyletów. Nadszedł dzień, gdy tyran znalazł się sani jeden "oko w oko z państwem zmarłych i ich krewnych".

Camus zajmuje w "Kaliguli" pozycję sędziego, nie tyle traktującego o problemach moralnych, co moralizującego. Może jest "Kaligula" krokiem naprzód w stosunku do - "Mitu Syzyfa". Ale tylko w zakresie poznawczym. Cherea mówi do zgromadzonych u niego przyjaciół - patrycjuszy, zbuntowanych przeciw Kaliguli "...pozwólmy Kaliguli działać dalej. Pchajmy go nawet ku temu szaleństwu. Organizujmy jego szaleństwo. Nadejdzie dzień, gdy znajdzie się on sam jeden, oko w oko z całym państwem zmarłych i ich krewnych". Zdawałoby się, że w ślad za tym Cherea nie ograniczy się do protestu moralnego. Ale okazuje się, że nie, że do tego streszcza się jego program. Na prowokację proponuje odpowiedzieć poddaniem się. Nie sprzeciwem, buntem, ale przeciwnie - aktywnym uleganiem. Cherea wierzy w autokompromitację, którą chce jedynie przyspieszyć przez przyjęcie reguł gry. Chce doprowadzić do końca przez przyspieszenie. Wierzy, że głupstwo, które, trawestując słowa Napoleona, gorsze jest niż zbrodnia, skończy się samo.

Jego protest przeciw tyranii Kaliguli jest protestem czysto intelektualnym. W sporze jest po stronie ofiar. Jest przecież poddanym, jak inne ofiary. Ale ma - jak inne postacie Camusa - poczucie bezradności człowieka w stosunkach ze światem. Nie może, nie potrafi zdobyć się na zaangażowanie w konkretnym konflikcie. W czasie tej samej rozmowy Cherea podkreśla: "... jestem z wami tylko jakiś czas ... pragnę odnaleźć pokój w świecie, który odzyska harmonię".

Jak w "Dżumie", jak w "Obcym" Camus analizuje problem winy i odpowiedzialności, drąży go, ustawia w nowych okolicznościach, ale też i do tego się ogranicza. Za przykładem legendarnego Syzyfa ożywia go i raduje bezbłędność procesu myślowego, mimo jego ograniczonej celowości. Istotnie robi to po mistrzowsku, ale do tego tylko się ogranicza. Jeśli zaś zakończenie "Kaliguli" wskazywałoby co innego - w końcu tyran zostaje zasztyletowany - to jest to rozwiązanie pozorne. Raczej zakończenie dramatu. Albo też... niekonsekwencja. Bo w ostatecznym rachunku to optymistyczne zakończenie, aczkolwiek zgodne z historią, nie wynika z godzenia się z absurdem.

Nie ma to zresztą większego znaczenia, bo wszystko w "Kaliguli" dzieje się w płaszczyźnie wyobraźni. Owszem, wspartej doświadczeniami, bogatej obserwacją, ale wysublimowanej, uogólnionej, wyjałowionej i chłodnej. "Kaligula" jest według mnie uteatralizowanym procesem prowokacji, próbą pokazania jego mechanizmu i procesu narastania aż do możliwych granic. I to właśnie - jak mi się wydaje - zainscenizowała Zamkow, wyzyskując przy tym wszystkie możliwe formy teatralnego urozmaicenia i teatralnej prowokacji.

Uczyniła to zresztą w największej zgodzie z autorem i jego wskazówkami. (To raczej Byrski w Kielcach zlekceważył didaskalia autora). Spektakl krakowski otwiera scena, w której widzimy zgromadzonych patrycjuszy w togach. Krążą niespokojnie po scenie i szemrzą. Ten świszczący, niespokojny szept powtórzy się jeszcze parokrotnie. Znaczy on na przemian niepokój, bezsilny bunt, czy tylko szemranie. Ale poza funkcją znaczeniową jest również elementem formalnym. Od pierwszych scen ilustruje narastającą tajemniczość i grozę.

Zjawia się Kaligula. Herdegen jest ubrany we współczesny płaszcz i kapelusz, jak każdy z mas. Nie było go trzy dni. Dworacy myśleli, że zwariował z powodu śmierci ukochanej. Gdy go wreszcie ujrzeli - szept ustał. Cisza obudziła jakby Herdegena, dotąd miękkiego, lirycznego i zamkniętego w sobie. Ta cisza zaczyna go wyraźnie drażnić. Budzi w nim chęć sprzeciwu. Postanawia zakpić ze swego otoczenia. Na obiedzie u Cherei zjawia się - jak wariat - w łachmanach. On i Caesonia. To manifestacja przeciw obyczajowi. (Patrycjusze zrzucili już togi i są we współczesnych ciemnych ubraniach). Herdegen zaczyna być cyniczny, ostry, drażniący, zachowując przez cały czas uśmiech na twarzy. W czasie obiadu wypluwa pestki oliwek na talerze sąsiadów, publicznie uwodzi żonę jednego z patrycjuszy. Posuwając dalej swoją prowokację, pragnąc jakby zbadać odporność otoczenia skazuje wśród sjesty Mereę na śmierć. Za to, że tamten pozwolił sobie zażyć lekarstwo, które - Kaligula podejrzewa - miało służyć jako odtrutka, jako obrona przed trucizną, którą Kaligula miał mu rzekomo zadać. Rozmowa, jaką przeprowadza przy tej okazji, jest przykładowa pod względem ścisłości i dyscypliny rozumowania.

Kiedy indziej Kaligula inscenizuje łącznie z Caesonia scenę "adoracji", w której ukazuje się przebrany za Wenerę. To jego bunt przeciw wszechmocnym bogom.

W tym buncie nie ma jednak nic prometejskiego. Zrównanie z bogami nie wykracza poza rampę, toczy się w wyobraźni. Zarówno niebo Camusa, jak i piekło są jednakowo odległe od ziemi. I od człowieka. Mimo że chodzi o godność ludzką.

Zamkow zastosowała w swojej inscenizacji pewien chwyt, który - acz jest tylko teatralną transkrypcją tekstu. Camusa - wnosi nowe akcenty, albo przesuwa sprawę na inną, bliższą nam płaszczyznę. Zeszmaceni przez Kaligulę patrycjusze jeden po drugim tracą twarz. Dosłownie. Reżyser każe im nakładać maski. Kaligula doprowadza ich do takiego stanu, że nie mają już własnych twarzy; przybierają maski, które przekreślają ich człowieczeństwo, likwidują ich w sensie ludzkim. I ten drobny w istocie chwyt wydaje mi się bardzo cenny w przedstawieniu krakowskim. Sięgnięcie do tego środka z umownego, symbolicznego teatru okazało się celne. Jest jak wykrzyknik, który ostrzega, gdzie granica, gdzie rozpoczyna się "państwo zmarłych i ich krewnych".

Warto może przypomnieć spostrzeżenia z innej nieco dziedziny. Niedawno czytałem zwierzenia Georges Soufferta, byłego redaktora "Temoignage Chretien", pisma francuskiej lewicy katolickiej, który mówił, że za pontyfikatu Piusa XII nieustanne oscylowanie między beznadziejnością a buntem stworzyło klimat strachu intelektualnego paraliżującego myśl. Ludzie myśleli co innego, a co innego mówili. Wszyscy starali się w tym okresie przybrać fasadę, która - jak maska - ukrywała prawdziwe uczucia, prawdziwe myśli, prawdziwą postawę. Na domiar - wszyscy o tym wiedzieli i wszyscy obawiali się przyznać do tego, nawet wobec siebie samych.

Określenie takiej postawy, nazwanie jej po imieniu (aczkolwiek stylistycznie wnosi pewne zamieszanie, bo bardzo francuską w istocie twórczość przenosi na płaszczyznę niemieckiego ekspresjonizmu) - wydaje mi się nowością krakowskiej inscenizacji "Kaliguli".

Camus ograniczył się do pokazania mechanizmu prowokacji. Zamkow zaś brutalnie wytyczyła granice ulegania, podatności człowieka w reagowaniu na nią; pokazała kres, poza którym jest już tylko nicość. Za Camusem doprowadziła sprawę do absurdu. Sama pokazała czym się absurd kończy.

Dlatego spektakl krakowski odczułem - w ostatecznym rachunku - jako optymistyczny. Nie wstydzę się tego określenia. Ostatecznie dość mamy gadania o absurdalności tego świata. Może dlatego, że należę do pokolenia ukształtowanego w jakiś sposób przez Malraux, przez jego "Dolę człowieczą" - nie chcę milcząco i bezczynnie godzić się na absurdalność świata, w którym żyjemy. Myślę, że indywidualny protest, mimo że jest nas tylu na świecie, albo może właśnie dlatego - nie stracił całkowicie sensu. Powtórzę za Chereą: "Widzieć jak się rozsypuje sens życia, jak znika racja istnienia, oto co jest nieznośne. Nie można żyć bez celu". Samo jednak stwierdzenie nie wystarczy.

Przedstawienie "Kaliguli" w Krakowie jest świetne. Jest to jeden z najlepszych spektakli, jakie można było oglądać w tym mieście w minionym sezonie. Leszek Herdegen był w roli Kaliguli na przemian męski, kapryśny, rozmarzony, liryczny, tkliwy i cyniczny, drwiący i zadumany, ale zawsze intelektualnie czujny, żywy, wrażliwy. Jest to chyba najlepsza kreacja tego aktora. Inteligentnego przeciwnika znalazł w Kazimierzu Witkiewiczu, który z kolei był racjonalistyczny, jasny, rozumny i bezsilny, jak ludzie Camusa. Rozmowa obydwu w zakończeniu III aktu należy do najbardziej interesujących i najpiękniejszych scen nie tylko w tym spektaklu. Zarówno jako demonstracja procesu intelektualnego, jak i pokaz roboty aktorskiej. Interesująca, drapieżna zarazem i uległa była Lidia Zamkow, która zagrała Caesonię. Jak zawsze ciekawie zaznaczył swoją obecność na scenie Jerzy Nowak w roli Helikona.

Dawno nie widziałem tak bujnej a równocześnie tak zdyscyplinowanej scenografii Skarżyńskich. Nadała ona kształt teatrowi Camusa, mieszając drwinę i groteskę z atmosferą ponurości i grozy.

***

"Kaligulą" zakończył Teatr Stary sezon i pewien okres teatru, znaczony dyrekcją Władysława Krzemińskiego. Był to chyba najlepszy, najbardziej interesujący sezon w jego dyrekcji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji