Artykuły

Plastiki, czyli jak jednym dobrym spektaklem obśmiać setki innych

"Plastiki" Mariusa von Mayenburga w reż. Grzegorza Chrapkiewicza w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Włodzimierz Neubart na blogu Chochlik Kulturalny.

Pierwszy raz od bardzo dawna nie zajrzałem na premierę do Teatru Dramatycznego. Nie było mnie w Warszawie. Bardzo żałuję, bo ostatnio nie miałem szczęścia do dobrych przedstawień. Gdybym "Plastiki" Mariusa von Mayenburga w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza zobaczył już drugiego czerwca, miałbym z pewnością znacznie lepszy humor. Udało się to przedstawienie znakomicie. Mamy do czynienia z fantastycznym tekstem i niezwykle inteligentną inscenizacją, która - stwarzając komediowe sytuacje - stanowi dramatyczną satyrę na społeczeństwo, relacje międzyludzkie, podejście do sztuki. To pełna subtelnych aluzji opowieść o tym, jak Mayenburg i Chrapkiewicz widzą współczesny teatr, co im się w nim nie podoba i za czym nie będą nigdy gonili. "Plastiki" to także wysokiej próby aktorstwo, co akurat nie dziwi, bo w Teatrze Dramatycznym nie brakuje fantastycznych aktorów. Tutaj szlify zdobywają także świeżo upieczeni absolwenci Akademii Teatralnej - duże brawa dla twórców za danie im tej szansy!

"(...) to był dla mnie potworny czas, powiedziałbym nawet

kryzys, gdyby to słowo nie było tak wyświechtane i dlatego

puste, można by też mówić o depresji, gdyby nie to, że nie należy

już mówić o depresji, bo to oznacza słabość (...)".

Plastikowa ona, plastikowy on, a taka piękna miłość... może i była, ale dawno. Kto by pamiętał...

Małżeństwo Ulrike i Michaela uchodzi za zgodne i szczęśliwe. Aspirujący przedstawiciele klasy średniej, którzy pozują na lepszych, niż są w rzeczywistości. Uporządkowanie ich świata okazuje się jednak iluzoryczne. Sensem życia mężczyzny okazuje się praca, kobieta - niespełniona artystka - jest asystentką skandalizującego twórcy "projektów" - Haulupy. W efekcie nikt nie ma czasu ani na prowadzenie domu ani wychowanie dorastającego syna, któremu zwyczajnie brakuje wzorców.

"(...) bo tak naprawdę wszyscy dawno mamy depresję, tylko

się jeszcze nie zorientowaliśmy, ale chory na depresję owszem,

orientuje się, dlatego wszyscy oddychają z ulgą, kiedy nareszcie

skończy ze sobą na torach, wpisując się w schemat straty w

ludziach (...)".

Koniec końców trzeba zatrudnić pomoc domową, kogoś, kto dopilnuje czystości i zajmie się zagubionym Vincentem. Pojawia się Jessica. Nie pierwsza to już gosposia w domu, jednak poprzednie z tajemniczych powodów musiały odejść (zdaje się, pałał do nich namiętnością pan domu...). Jessica stanie się nieoczekiwanie katalizatorem dramatu. Choć stara się nie wadzić nikomu, wywołuje dyskusje, przeradzające się w awantury. Nagle okazuje się, że fasada dobrego domu, którą pracowicie budowali gospodarze przez tyle lat, kryje coś zupełnie innego.

"A może po prostu nie miałem już pomysłów i może byłem

smutny z tego powodu, w każdym razie produkowałem w tym

czasie same gówna, w nocy zapisywałem, co chciałbym robić

następnego dnia, same nierealistyczne bzdury, nic tylko

autoagresja i chora ambicja bycia kimś, kto sprosta moim

własnym wymaganiom wynikającym z manii wielkości,

kompletnie chore, a chodziło tylko o to, żeby zwyciężyć (...)".

Świat, do którego zapraszają nas: Mayenburg i Chrapkiewicz, jest szalenie pokręcony, choć - paradoksalnie - to zarazem świat, który dobrze znamy. To współczesność, krzykliwa i plastikowa. Dom, w którym relacje między członkami rodziny są fikcyjne, sztuka, której nikt nie rozumie, ale to nawet na rękę szalonemu twórcy, bo może puszyć się i udawać, że jest mądrzejszy od innych. Ludzie, dla których przyjmowanie póz stało się ważniejsze od prawdziwego życia.

To wszystko sprawia, że spektakl może zostać odebrany bardzo różnie przez widzów. Niektórzy odnajdą w nim zjadliwą satyrę i wyjdą z teatru przeszczęśliwi, że mieli możliwość pośmiać się z zabawnych postaci i scen. Inni - będą przerażeni, bo dokopią się do sensów, które wydadzą im się szalenie dramatyczne. I dobrze, bo to jest spektakl, dzięki któremu zaczynamy myśleć o tym, jak i z kim żyjemy, zastanawiać się, czy sztuka powinna odgrywać taką rolę, jaką coraz częściej pełni dzisiaj? No i wreszcie - dlaczego wszystko wokół nas jest tak koszmarnie sztuczne?

"Gdyby pani była kumata, nie musiałaby pani sprzątać u ludzi".

- słowa te kieruje Vincent do Jessici już w początkach ich "znajomości". Mówi się, że postać Jessici jako żywo przypomina Iwonę z "Iwony księżniczki Burgunda" Witolda Gombrowicza. Być może. Ona pojawia się nagle po to, by samą swą obecnością rozłożyć na łopatki cały precyzyjnie tkany przez bohaterów system. Myślę jednak, że sporo jej cech odnaleźć można w samym Vincencie. Zamknięty w sobie chłopak, którego relacje z ludźmi ograniczają się do nagrywania ich przy pomocy telefonu. Coś Wam to przypomina? Czasy może się zmieniły, ale problemy wciąż pozostają te same. Kto wie, czy to także nie ten chłopak burzy "spokojne" życie swoich rodziców. I jemu pomaga wszakże Jessica, choć dla wielu taka pomoc wyda się jednak zbyt daleko idąca Może autor sztuki w sprytny sposób umieścił w niej aż dwie figury gombrowiczowskiej Iwony? Mamy o czym myśleć...

"Jak chcesz usłyszeć coś innego, przestań wszystko robić źle".

Sporo mają sobie nawzajem do zarzucenia bohaterowie "Plastików". Źródeł wszelkich problemów upatrują w otaczających ich ludziach, nigdy w sobie. Potrafią znaleźć najbardziej absurdalny drobiazg, który rozbudują do niewyobrażalnych granic i będą się nim karmić, by cieszyć się, że to ta druga strona niszczy im życie. W sobie nie zauważą błędów i braków. Typowe...

"Proszę się nie przejmować, ja wszystko posprzątam, nawet nie

muszę patrzeć".

Scena z pozostawionymi w łazience pieniędzmi uzmysławia nam, jak bardzo w dzisiejszym świecie liczą się pozory. Ludzie budują swój wizerunek i starają się za wszelką cenę podtrzymywać fikcję, co sprawia im niekłamaną przyjemność. W pewnym momencie czują się już tak, jakby byli tacy, jak sobie wyobrażają, dlatego wszelkie możliwe odstępstwa od przyjętych reguł traktują jak coś przerażającego. Choćby to miały być nic nie znaczące gesty, liczy się to, by nikt nie odkrył naszego prawdziwego ja.

To pewnie dlatego dzisiejszy świat jest taki plastikowy. Liczą się obrazy, które można namalować stosownie do potrzeb, nie zaś fakty. Bajka, odpowiednio długo powtarzana, staje się prawdą, nawet jeśli doskonale wiemy, że jest inaczej. Tym bardziej będziemy nadbudowywać fikcję, by stała się prawdopodobna. To, że się przy tym ośmieszamy, zupełnie się nie liczy.

"Po mieście chodzi mnóstwo czystych, świeżych i pachnących

dziewcząt, które z pocałowaniem ręki wezmą tę posadę - czy to

sprawiedliwe, że nie dajemy im szansy, chociaż nie śmierdzą?".

Wystarczy odrobina strachu, że ktoś nie jest ulepiony z naszej gliny, by przypuścić na niego atak. Tak czyni Ulrike, dla której prostolinijne i pozbawione kalkulacji spojrzenie na rzeczywistość, które cechuje Jessicę, okazuje się nie do zniesienia. Trzeba więc się jej pozbyć. Misternie tkana sieć, jaką pracodawczyni zarzuca na służącą, ma bardzo liche oczka, ale przy odpowiednio częstym powtarzaniu skarg i uraz - nabierze mocy. Zacznie się niewinnie - od kwestii czystości... Rozmowy ze służącą przybiorą postać wykładu o włosach łonowych, biotopie wywoływanym potem itp. kwestiach, choć przecież problem dotyczy zupełnie innej sfery. Tylko kto w tym plastikowym świecie się do tego przyzna?

"Jesteś w takim wieku,

kiedy następują zmiany w twoim ciele...".

Zmiany, zmiany To, co nieuniknione i tak przyjdzie. Fakt, iż Vincent nagra kąpiącą się Jessicę przypomni, że jego rodzice toczą wewnętrzną wojnę o swoje zadawnione urazy. Ktoś miał mały romans z pomocą domową, ktoś niby wybaczył, służącą zwolnił, ale nie zapomina.

"Projekt brzmi: Pusta lodówka".

Arcyważna scena: projekt lodówka! Ważna z punktu widzenia samego tekstu, jak i tego wszystkiego, co w interpretacji Grzegorza Chrapkiewicza jest najważniejsze. Relacja: sztuka i jej odbiorca! Coś pięknego!

Ideą Mayenburga jest przecież wyśmianie sytuacji, w której twórcy bredzą, produkując coraz bardziej wymyślne opisy do swych nieudolnych "projektów", a widzowie, banda idiotów, zachwycają się tym, chociaż zupełnie nie rozumieją tego, co widzą. Czują jednak, że "artyści" są mądrzejsi, więc dla zachowania pozorów gotowi są udawać, że to jest wielkie, piękne i wspaniałe! Kiedy Haulupa stwierdza, że jego najnowszy projekt będzie polegał na ogołoceniu lodówki, Ulrike i Michael usłyszą, że w istocie będzie to coś na kształt autozagłady cywilizacji wyzysku połączonej z kanibalistyczno-kapitalistycznym ogołacaniem Boga. Nie zrozumieją słowa, ale będą gotowi w imię sztuki ukrzyżować kurczaka!

Scena lodówkowego projektu to taki teatr w teatrze. Chrapkiewicz subtelnie, choć przecież zarazem bardzo wyraźnie rozprawia się tu z ideą dzisiejszego teatru. Kiedy zobaczyłem kamerę, przy której zaczynają majstrować bohaterowie przedstawienia, zamarłem. Czyżby i ten reżyser postanowił iść na łatwiznę i zmusić aktorów do nagrywania samych siebie? Otóż nie! Reżyser kpi z przywiązania do tego prostego przecież zabiegu, który w ostatnich latach urósł do rangi matki wszelkich teatralnych sztuk: to tylko filmowanie pozorowane. Obnaża miałkość tego chwytu, pokazuje, jak śmieszni stają się aktorzy. Ostatecznie ukrzyżowane mają zostać warzywa, choć Michael nieśmiało wtrąci, że jak zna życie, na koniec pewnie za uczestnictwo w tym komicznym jarzynowym misterium będą musieli być Haulupie wdzięczni. Ileż tutaj odniesień do najgłupszych współczesnych pomysłów tabunów reżyserów, określanych metajęzykiem teatralnych krytyków mianem sztuki. A tymczasem: pospolitość skrzeczy!

"Zawsze bardzo dbałam o swój wizerunek, a wtedy akurat chciałam

spróbować czegoś innego. Ale ta wyzywająca zmysłowość, lekko wręcz ordynarna,

tego i tak nikt nie kupił, sama zresztą czułam, że to nie moja bajka".

Jessica staje się dla otoczenia lustrem, w którym można zobaczyć zarówno ten wykreowany wizerunek, jak i prawdziwy. Dlatego właśnie tak nieswojo czują się przy niej pracodawcy. Za każdym razem jednak obraz ten będzie coraz bardziej bolał. Czy to wina samej Jessici? A może to Ulrike i Michael, a także Vincent i Haulupa zatracają się coraz bardziej w sobie?

"W Afryce mają lepszych chorych niż tu?

Fajnej się łata afrykańskie jelita od naszych? Tam ich bardziej boli?".

Czego by nie mówić o problemach bohaterów "Plastików", kłócą się ze sobą zupełnie jak my. Wszystko im się nie podoba, ranią na oślep, widząc tylko swoją stronę medalu. Wymyślą najbardziej absurdalne argumenty dla potwierdzenia swoich słów, w które będą wierzyć bez zastrzeżeń. Dyskusja małżonków na temat misji Lekarzy bez Granic ma w sobie coś wstrząsającego. Pod płaszczykiem walki o dobro całych społeczeństw, obrony przed migrantami, toczy się bój o dużo większą stawkę - o władzę. Partner, który wymyka się spod kontroli, staje się niebezpieczny, choćbyśmy na niego utyskiwali każdego dnia. Jest wszakże nasz, więc powinien być tutaj, choćby tylko po to, by można było na niego narzekać, jak się nie sprawdza

"(...) będąc sztuką jesteś sztuczny (...)".

Oglądając "Plastiki" doznaje się w teatrze małej epifanii. Spektakl obnaża nasze wady, ale też wady dzisiejszego teatru, którego widz nie rozumie, nie lubi, ale nie wypada mu powiedzieć, że tak jest, bo przecież wszyscy dookoła chwalą, sypią się nagrody, więc pewnie to z nim jest coś nie tak. Tymczasem sztuczność i powierzchowny pseudointelektualizm sztuki powoli zmierza do momentu zwrotnego. Kiedy on nastąpi, nie wiadomo, mówi się, że każda dekada przynosi w teatrze coś nowego. Dokąd zmierzamy teraz? Któż to wie...

Ma w sobie szaleństwo mitomana, bezczelność hochsztaplera i pewną błyskotliwość, która postrzegana jest jako wiedza, talent i inteligencja. Otoczenie traktuje go z pełną aprobatą, mówiąc o jego "przenikliwym spojrzeniu paranoika".

"(...) mieliśmy między nogami rozwibrowane epicentra (...)".

Fantastycznie postać Ulriki kreuje Magdalena Smalara. Aktorka, chciałoby się powiedzieć, idealna w rolach komediowych. A jednak Ulrike w jej wydaniu jest dużo bardziej złożona. Monolog o masturbacji, jaki wygłosi ni to do służącej ni to sama do siebie, powie o jej samotności więcej niż jakikolwiek żart. I nikt tu się nie śmieje, bo to nie jest komedia. Na kilka minut zanurzamy się w najczarniejszych odmętach duszy kobiety, która ma dość swego życia, która wstydzi się tego, że nie jest już atrakcyjna dla męża ani nie potrafi odnaleźć drogi do niego. Ile kosztuje aktorkę odnalezienie prawdy w tak mocnym i trudnym monologu, wie tylko ona sama. To musiała być tytaniczna praca, żeby oddać tyle emocji pozornie beznamiętnie, odrzucając wszystkie warsztatowe sztuczki. Myślę sobie, że czas najwyższy, żeby Magdalena Smalara zasmakowała na scenie w rolach dramatycznych.

Ulrike to w artystycznym życiorysie aktorki postać zupełnie nowa. Zdejmuje maskę na moment i okazuje się, że cierpi straszliwie. Dławi ją plastikowa forma, którą sama przywdziała. Ilu z nas ma czasem dość pozy, którą przybiera w kontaktach z ludźmi? Czy każdy "grupowy błazen" ma w sobie tyle radości? Wiele jest tych pytań, które rodzą się w głowie, gdy się patrzy, co na scenie robi Magdalena Smalara. Wielkie, wielkie ukłony!

To jedno zdanie, kiedy Ulrike jakby budzi się do życia kończąc monolog: "A zrobiłabyś mi stopy?" - to chwila, w której bohaterka rozumie, że choćby walczyła jak lwica, nie zdobędzie tego, o czym marzy. Pozostaje więc tylko plastik...

"Tylko na chwilę, muszę z kimś pogadać, mam jakiś taki stan...".

Waldemar Barwiński jest idealny jako Michael. Patrzy się na niego jak na uciekiniera, który ma dość swojej rodziny, żony, syna, który ucieka od życia w pracę. Ale nagle przychodzi moment, kiedy trzeba odnaleźć w nim mężczyznę, który też ma swoje marzenia i - o dziwo - one wiążą się właśnie z dobrem rodziny, która funkcjonuje właśnie tylko dzięki plastikowej otoczce ułudy. On też chce się czuć potrzebny i doceniony. Czy jednak mówi prawdę, że chce wyjechać z misją Lekarzy bez Granic, żeby zaimponować żonie, czy to tylko maska, pod którą kryje się szyderczy śmiech: teraz sobie dopiero odpocznie od wszystkiego?

Barwiński ma coś, czego brakuje większości polskich aktorów: osobowość. Ona wyraża się w gestach, w głosie... Bezbłędnie potrafi akcentować głosem niuanse wypowiadanych kwestii. W jednym zdaniu aktor potrafi przejść od szeptu do krzyku pozostając do bólu wiarygodnym. Jego Michael może wydawać się pantoflarzem, ale też facetem, który spala się w sytuacji rodzinnego i wewnętrznego konfliktu. I on jest plastikowy tylko na zewnątrz. Potrafi manipulować, wykorzystać to, że ludzie odbierają go jako wrażliwca. Pięknie zagrane!

"(...) tam gdzie ja jestem, tam jest sztuka, a sztuka jest publiczna,

ty tego nigdy nie załapałaś i dlatego jako artystka utknęłaś

ze swoim rzemiosłem na poziomie rzemieślniczej przeciętności (...)".

Crme de la crme "Plastików" stanowi postać artysty Haulupy, granego brawurowo przez Sławomira Grzymkowskiego. Do rangi sztuki dzięki jego wywodom urastają najbardziej trywialne przedmioty i czynności. Życie to dla niego nieustający performance, w którym wszystko, pod warunkiem, że ma z nim jakiś związek, jest naj

Haulupie wolno więcej, wszak to uznany artysta. Nawet jeśli ktoś miałby wątpliwości co do tego, czy sztuka w jego wydaniu ma jakąś wartość, zostanie zakrzyczany przez innych. Sam "artysta" zresztą, meandrujący wciąż pomiędzy depresją a manią, bardziej niż faktycznym tworzeniem, zainteresowany jest budowaniem własnego pomnika, mitu wspaniałego twórcy. Nie brak mu ani wiedzy ani błyskotliwości, pech w tym, że nie potrafi ich spożytkować w odpowiedni sposób. Wybiera najprostszą drogę. Wszystko ma być "oryginalnie" pokręcone, a już on barokowym opisem utwierdzi widzów, że przy tym wspaniałe.

Grzymkowski gra tak, że ma się ochotę po każdej jego kwestii wstać i bić brawo. Jest w postaci Haulupy coś takiego, że przyciąga niczym magnes. Aktor ma możliwość zaszaleć, sprawdzić, czy jest w stanie, nie parodiując nikogo konkretnego, sprawić, że przed oczami będziemy mieli tego czy innego twórcę. Odpowiadam: mamy! Jest w tym sporo ironii, ale niezwykle inteligentnej. Wielkie, wielkie brawa!

"Ciebie to pewnie bawi, uwielbiasz prowokować i upokarzać ludzi,

w końcu żyjesz bez zobowiązań, do relacji osobistych wystarczy ci kogoś

zatrudnić i mu płacić albo zmanipulować i uzależnić psychicznie(...)".

Wielka to przyjemność oglądać niedawnych jeszcze studentów Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza, jak rozwijają się z każdym kolejnym profesjonalnym występem. Brawa dla reżysera, Grzegorza Chrapkiewicza, za dostrzeżenie w nich potencjału. Jest dobrze, Karolina Bacia i Kamil Szklany wypadają przyzwoicie, choć w porównaniu z bardziej doświadczonymi (i powiedzmy to szczerze - wybitnie utalentowanymi) kolegami - nie błyszczą jeszcze równie intensywnie.

W przypadku Karoliny Baci doznałem przyjemnego zdziwienia. Wszystkie jej dyplomowe kreacje były bardzo krzykliwe, tymczasem Jessica wymaga bardziej powściągliwego grania. I to się udaje. Bacia, poza urokiem osobistym, mądrze dozuje środki. Jest dobrą sceniczną partnerką dla pozostałych aktorów. Ma też swoją pierwszą rozbieraną scenę (dodam: uzasadnioną!).

Kamil Szklany z kolei gra tutaj Vicenta, zamkniętego w sobie młodego człowieka, który odkrywa dopiero swoją seksualność, w czym wydatnie pomaga mu fascynacja Jessicą. Co ciekawe, po raz pierwszy widzę aktora w roli, która przełamuje jego powierzchowność. Dużo daje kostium, ale i sam aktor dokłada cegiełkę w postaci przemyślanej konstrukcji psychologicznej postaci.

"A jak się już nie ockniecie, to wezmę aktorów, którzy będą was grali (...)".

Koniecznie trzeba wspomnieć o roli muzyki w "Plastikach". Jest świetna, niepokojąca i nienachalna. To niezwykłe, że nawet nie czytając programu, czujemy, że skomponował ją Piotr Łabonarski. Jest w niej jakiś szczególny sposób kształtowania się napięcia, który pozwala natychmiast rozszyfrować twórcę. Bynajmniej nie plastikowego!

Podoba mi się scenografia Anety Suskiewicz. Wystarczająco nowoczesna, by zmieścić w sobie awangardowe pomysły Haulupy, a zarazem pozwalająca na niespodzianki. Patrzę na zdjęcia z prób i widzę, że zastosowano złotą zasadę Coco Chanel: przy ozdabianiu zawsze zdejmij ostatnią nałożoną rzecz. Tak jest i w "Plastikach": zniknęły kwiaty zdobiące wannę. I dobrze.

Jedyne zastrzeżenia mam do butów Urlike, czy naprawdę nie można jej było dać porządnych szpilek? Te koturny są szkaradne (dodatkowo przyczepił się do nich jakiś plaster, co denerwowało mnie przez pół spektaklu).

Cóż, mimo tylu użytych słów, wciąż mam wrażenie, że nie napisałem o "Plastikach" tego co najważniejsze. Może jeszcze przyjdzie na to czas. Dość powiedzieć, że to jeden z lepszych ostatnio warszawskich spektakli. Świetny tekst, w naprawdę udanym tłumaczeniu, bardzo mądrze zrealizowany i zagrany. Jeden z niewielu, podczas którego śledzi się z zapartym tchem rozwój wydarzeń, zamiast nerwowo poszukiwać okazji do tego, by zerknąć, za ile minut będzie można wyjść. Dla trójki: Smalara, Barwiński, Grzymkowski - warto zobaczyć nawet i dziesięć razy! Polecam!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji