Artykuły

Siła czy słabość społecznych więzi?

"Chłopi" wg Władysława Reymonta w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Alicja Cembrowska w Teatrze dla Was.

Krzysztof Garbaczewski w swojej interpretacji "Chłopów" Reymonta poruszył to, co męczy współczesną Polskę - wyobcowanie, ostracyzm i wydumaną jedność społeczeństwa. Przepracowując typy osobowości kotłujące się w Lipcach, udowadnia, że słomy z butów pozbyć się trudno, a co gorsza coraz częściej można znaleźć ją na ulicach wielkich polskich miast. I wcale nie potrzebuje do tego politycznych haseł, sloganów i aluzji.

Po nieprzychylnych recenzjach i niezbyt udanej inscenizacji "Wyzwolenia" Wyspiańskiego wielu mogło zniechęcić się do estetyki Garbaczewskiego. Warto mu jednak zaufać - chociażby ten ostatni raz. Jego "Chłopi" to popis profesjonalizmu aktorów Teatru Powszechnego, ale i ciekawa perspektywa w rozważaniach o sile (a może właśnie słabości?) społecznych więzi. Szczególnie zachwyca duet Wyszyńska-Łasowski. Aktorzy brawurowo budują na scenie niełatwą relację małżeńską. Antek to lokalny podrywacz, Łasowski sprawnie żongluje swoim urokiem, obdarza uśmiechami również widownię (której spora część siedzi na scenie), przez co wizerunkowo jest spójny i szczery. Wyszyńska (jako jego żona) od początku charakterystyczna w głosie, udowadnia, że nie jest naiwną trzpiotką, ślepą na romanse męża. W kasze sobie dmuchać nie da, oj nie! Ale Lipce na deskach Teatru Powszechnego nie ograniczają się do jednej chaty, wybranego konkretnego problemu, głównego bohatera. Garbaczewski wykonał ruch, który - wydawałoby się - nie miał prawa się udać. Uczynił "głównymi" wszystkie postaci, zrobił z nich masę, nieprzepuszczalną warstwę społeczeństwa, zachował jednak przy tym indywidualność i swoistą oryginalność każdej z nich. Dzięki temu mnogość scen zbiorowych nie wprowadza zamętu i chaosu.

Trudna do ocenienia jest natomiast scenografia, na którą pomysł był ograniczony ze względu na usadowienie części widowni na scenie - w środku akcji. Z jednej strony zabieg jest czytelny - wy, oglądający, też jesteście częścią tej historii, problem was dotyczy; z drugiej - mało komfortowy dla tych nieszczęśliwców, którzy musieli ponad trzy godziny wytrzymać na poduszkach. Poza tą niewygodą nowoczesne uplastycznienie Lipców w pełni oddawało hermetyczność i naturalny rytm życia. Biała lampa jako Księżyc, druga zaś będąca ogromnym Słońcem, mieszkania niczym klatki (metalowe rusztowania), dzięki którym widz może być w środku, spełnić swoje pragnienia wojeryczne, rozwieszona płachta, która służy za ekran do puszczania nagrań, by niezależnie od punktu siedzenia widz widział wszystko. Wizualizacje i nagrania na żywo - nie do końca przekonuje mnie stosowanie tych akurat środków w teatrze - używane tym razem nie były natrętne, a wręcz wymagane z racji zagospodarowania przestrzenią. Posłużyły również do zgrabnego pokazania sceny seksu Jagny i Antka - użycie termowizji, uczynienie z tych dwu postaci jedynie "źródła ciepła", przenikającej się materii, miało w sobie ogromny ładunek biologizmu i naturalności. Większym problemem niż kamera okazały się jednak dłużyzny. I nie mam na myśli 210 minut trwania spektaklu, a pojedyncze sekwencje, które odbierały całości dynamizmu i nie niosły historii. Za taki przykład może posłużyć właśnie miłosne uniesienie Jagny i Antka. Koncepcja była świetna, jednak jej moc uleciała bardzo szybko, zgubiła się w czasie, a później w nadmiarze kolejnych efektów przeciąganych scen i w kolejnych czytaniach tekstu do mikrofonu (które było piękne językowo, ale niebezpiecznie usypiało).

Na szczęście historia nie odbiegała daleko od swojej myśli głównej. Losy mieszkańców były czytelnym przekrojem postaw społecznych (niewierny mąż, młoda naiwna dziewczyna, oskarżycielska masa), próbą przyjrzenia się relacjom w hermetycznych środowiskach, ale też przyrodzie (relacja natura-kultura), która warunkuje nasze życie, nadaje rytm potrzebom, jest czymś, nad czym człowiek nie ma kontroli. Garbaczewski z tych pragnień lepi pretekst, Jagnę zaś stawia na pozycji "innej", która jako atrakcyjna, młoda i pożądana jawi się jako punkt zapalny, element rozbijający harmonię i przyjęty ład. Sielankowy klimat, rubaszny język, żarciki i wybuchy śmiechu na widowni powoli zmieniają się w studium upadku i poniżenia. Znakiem pewnego rodzaju zezwierzęcenia i krzyku biologizmu są dla mnie również kostiumy: te z części zimowej (białe kombinezony, zakryte twarze) chociaż estetycznie w ogóle do mnie nie przemówiły, odbieram jako symbol niewinnej lekkości i czystości "ludzkiego wyklucia", obudzenia się do życia. Ich zrzucenie staje się konsekwencją uruchomienia instynktów - w drugiej części aktorzy odkrywają twarze, jednolite odzienie zastępują sukniami, spodniami, frakami. Podlegamy tym procesom, uczestniczymy w nich i zrzucamy nasze białe kombinezony, by ostatecznie uwolnić z siebie najgorsze strony ludzkiego umysłu - konformizm, podążanie za masą, wygodę kosztem drugiego człowieka, by na koniec jako pierwsi rzucić kamieniem - kiedyś twardym, raniącym fizycznie, teraz wirtualnym, symbolicznym, ale czy mniej niebezpiecznym?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji