Artykuły

Stypa po "Weselu" - jaki będzie nowy Stary Teatr

Zmiana dyrekcji w kierowanym przez Ministerstwo Kultury Starym Teatrze w Krakowie jasno pokazuje, jaką wizję polskiej kultury ma PiS. Importowaną. Środowisko teatralne stoi przed ważną decyzją: czy albo jak współpracować z ważną instytucją przejętą przez demokratycznie wybraną władzę. Czy ogłosić bojkot? Oddać walkowerem czy spróbować walczyć o - ulubione słowo "dobrej zmiany" - pluralizm, pracując z pozostającymi tam aktorami? Analiza Anety Kyzioł w Polityce.

Cóż tam, panie, w polityce? - pyta Dziennikarza Czepiec w pierwszej scenie "Wesela" Wyspiańskiego. W najnowszej inscenizacji w reż. Jana Klaty w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie, zanim padnie znane "Chińcyki trzymają się mocno?", obaj wybuchają histeryczno-rozpaczliwym śmiechem.

Chocholi taniec, w nowoczesnej, popkulturowej wersji korowodów zombie, pojawia się od pierwszych scen spektaklu, którego głównym tematem jest niemoc i marazm, jakie opanowały dzisiejszą Polskę. I szybko nie odpuszczą, skoro w finałowej scenie Jasiek z młodego, roztargnionego chłopca, który gubi złoty róg - czyli napełnioną powietrzem foliową torebkę - zdąży się zmienić w białowłosego staruszka, a stojący z kosami w dłoniach bohaterowie nie ruszą się ani o centymetr.

Dużo mówi sceneria, w której Klata osadził swoją inscenizację. Boki sceny zamyka czarna folia, którą zakryto rozpadające się mury, z tyłu kolorowe paski a la Łowicz, w centrum zaś stoi kikut ściętego drzewa, które nie może się nie kojarzyć z lex Szyszko. Na nim wisi kapliczka, ale pusta. Polska to kraj bez drzew i bez Boga. Za to z pomnikami. Na czterech postumentach stoją mężczyźni o nagich torsach i pomalowanych na biało twarzach - członkowie blackmetalowej grupy Furia, w której muzyce melancholia miesza się z motywami słowiańskiej mitologii i wskrzeszania zmarłych. Oto Polska właśnie. Nowe, głęboko przeczytane i mistrzowsko zagrane przez wielopokoleniowy zespół Starego "Wesele" to właściwie niekończący się pogrzeb.

Jest komentarzem do nastrojów w kraju, ale także w polskim teatrze - i w Starym Teatrze. Premiera odbyła się 12 maja, trzy dni wcześniej zorganizowana przez Ministerstwo Kultury dziewięcio-osobowa komisja konkursowa wybrała Staremu nowego dyrektora. Startujący w konkursie z oficjalnym poparciem zespołu Klata, któremu w sierpniu kończy się 4,5-letni kontrakt, dostał dwa głosy - przedstawicieli zespołu. Pięcioro reprezentantów ministerstwa zagłosowało na Marka Mikosa, dawnego recenzenta teatralnego i redaktora krakowskiej "Gazety Wyborczej", niedawnego dyrektora TVP Kielce, obecnego wykładowcę dziennikarstwa Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II. Jego konserwatywną wizję teatru realizować ma jako dyrektor artystyczny Michał Gieleta, urodzony w Polsce, ale wykształcony i pracujący w Wielkiej Brytanii reżyser o nieznanym (nie tylko u nas) dorobku.

Na dachu Starego zawisła czarna flaga, wewnątrz widzów premierowego przedstawienia witał transparent z napisem "To jeszcze nie koniec", Klata w wywiadach, odwołując się do pogrążającego się w ruinie po zmianie dyrekcji wrocławskiego Polskiego, oskarżał: "Minister Gliński zabił kolejny teatr". Jednak w powietrzu zamiast buntu wisiała melancholia, spowijająca obie strony scenicznej rampy. Walki o Stary raczej nie będzie.

Najbardziej znany nieznany reżyser

Klata i część środowiska do końca byli przekonani, że po blamażu we Wrocławiu ministerstwo będzie się bało powtórki i jednak zostawi Klatę w Starym na drugą kadencję. Uważano, że konkurs został zorganizowany tylko po to, by go "przeczołgać", że nie ma z kim przegrać - w grupce startujących w konkursie poważnym dorobkiem mógł się pochwalić jedynie Paweł Miśkiewicz, jednak jego lewicowe i awangardowe myślenie o teatrze miało go dyskwalifikować w oczach wybitnie konserwatywnej komisji. Co się w zasadzie potwierdziło, reżyser i dawny dyrektor Teatru Dramatycznego w Warszawie otrzymał jeden głos. Za Klatą miała też przemawiać akcja w prawicowym tygodniku "Do Rzeczy" sprzed kilku miesięcy, gdzie na kilkunastu stronach publicyści kulturalni odbyli sąd nad dyrektorem Starego. Przeważał werdykt, że może idealny nie jest, ale też nikogo lepszego w środowisku, zwłaszcza na jego prawej flance, znaleźć nie sposób. Tak więc trochę z braku laku, ale jednak Klata powinien pozostać szefem jednej z najstarszych i najbardziej prestiżowych scen w kraju. Tym bardziej że w drugiej połowie kadencji złagodził kurs, czego ostatecznym potwierdzenie jest melancholijne, wyciszone także formalnie i wierne Wyspiańskiemu "Wesele".

Za Klatą opowiadał się także zespół Starego i związki zawodowe. Kilkanaście miesięcy wcześniej zespół drugiej narodowej sceny - Teatru Narodowego w Warszawie - w obawie przed tym, że "dobra zmiana" może przyjść także po nich, prosił dyrektora Jana Englerta, by pozostał na stanowisku. W tym przypadku Ministerstwo Kultury nie widziało przeszkód i przedłużyło Englertowi kontrakt.

Na Mikosa nie stawiał nikt, nazwisko Gielety niewielu cokolwiek mówiło. Bez echa przeszedł wywiad z nim, który publiczna radiowa Dwójka nadała 19 kwietnia. Pretekstem do rozmowy z reżyserem, którego spektakl gościł w Polsce tylko raz - operowa "Maria" była w 2013 r. pokazywana w Operze Bałtyckiej w Gdańsku - nie była żadna premiera czy pokaz. Ewidentnie chodziło o przedstawienie bohatera, zanurzonego w brytyjskiej tradycji teatralnej opartej na wierności autorowi sztuki i szacunku dla jego słowa. Szczegółowo analizowano CV 43-letniego Gielety, okazało się, że jest mniej imponujące niż wygląda na pierwszy rzut oka, asystentury u wielkich gwiazd reżyserii i stypendia w prestiżowych instytucjach to w istocie krótkie epizody i kilkutygodniowe kursy. Na koniec padło zaskakujące pytanie o polskie plany Gielety i jego ambicje dyrektorskie. Odpowiedział, że jest otwarty na propozycje i ma Polsce wiele do zaoferowania.

Po werdykcie komisji konkursowej to właśnie hipokryzja ministerstwa boli najbardziej. Zamiast - na co pozwala ustawa - po prostu wskazać kandydata, ministerstwo, zachowując pozory demokracji, organizuje konkurs, tak konstruując komisję konkursową, by wynik był zgodny z oczekiwanym. "W przypadku instytucji narodowych, państwowych, minister ma gwarantowaną przez ustawę pełną swobodę w kształtowaniu składu komisji. Jedyny warunek jest taki, że komisja musi liczyć nie mniej niż trzy osoby" - tłumaczyła PAP wiceminister kultury Wanda Zwinogrodzka. Pięć lat temu minister Zdrojewski po konsultacjach ze środowiskiem i zamkniętym konkursie powołał Klatę na dyrektora, biorąc za ten wybór odpowiedzialność. PiS robi to samo, ale rękami innych.

Następnie uruchamia się przetestowany w innych dziedzinach mechanizm. Do walki ruszają "Wiadomości" TVP, których dziennikarze pytają ironicznie: "Jak to możliwe, że aktorzy Starego Teatru nie znają dorobku tak wielkiego reżysera jak Michał Gieleta?". Minister Gliński w radiu RMF z emfazą stwierdza, że Gieleta to "najbardziej znany polski reżyser za granicą", wprawiając w osłupienie wszystkich, którzy myśleli, że o sławie zagranicznej decyduje udział w prestiżowych festiwalach i praca na ważnych scenach.

Niepodległość i goście

Ministerstwo i wspierający wybór Mikosa i Gielety publicyści lubią podkreślać, że obaj panowie nie są kojarzeni z PiS, a Mikos przecież pracował w "Gazecie Wyborczej". Cóż, Wanda Zwinogrodzka także - była recenzentką teatralną "Wyborczej", znacznie zresztą bardziej cenioną niż Mikos, o którym w Krakowie mówią z sympatią, ale bez wielkiego szacunku. Nie przeszkodziło jej to później zostać felietonistką "Gazety Polskiej" i autorką słynnej frazy o konieczności "uciszenia lewicowego wrzasku w teatrze". Bo wtedy, w ciszy, przemówi tradycja. Jak wynika z programu Marka Mikosa - ma to być tradycja raczej brytyjska niż polska. Tak specyficznie postrzega patriotyzm obóz prawicowy.

Słowa Gielety - "Całe życie pracuję w Wielkiej Brytanii i jestem skażony innym podejściem. Znajdujesz projekt, szukasz do niego właściwego reżysera, aktorów - i wchodzisz w próby. Moje myślenie zaczyna się od sztuk, nie od reżyserów" - są miodem na serce teatralnych konserwatystów, ale też ludzi zwyczajnie zmęczonych przeżywającym od kilku sezonów kryzys polskim teatrem eksperymentalnym czy krytycznym. Problem w tym, że właśnie znalezienie reżyserów potrafiących z talentem i inteligencją wystawiać "po bożemu", czyli po literach sztuki, jest takim samym wyzwaniem, jak znalezienie przez ministerstwo dobrego konserwatywnego kandydata na dyrektora Starego Teatru.

Mikos w swoim programie skupia się na krytyce teatru Klaty i jego Starego Teatru: "Nastawiony na polityczną i społeczną doraźność oraz na ewokowanie w artystycznej formie przekonania o braku nadrzędnego porządku, który rządzi światem, teatr ten przekłada emocje ponad refleksję, obraz ponad słowo, defragmentację ponad kompozycję, zderzanie ze sobą tekstów kulturowych ponad ich odczytywanie". Co proponuje w zamian? Dwie listy: z tytułami sztuk, od klasyki, przez "perły" literatury staropolskiej, po nową sztukę ulubionego dramatopisarza prawicy Wojciecha Tomczyka. Oraz z nazwiskami reżyserów - niemal wszystkich obecnie żyjących krajowych (od Bogdana Cioska i Tadeusza Bradeckiego, po Maję Kleczewską, Pawła Miśkiewicza, Krystiana Lupę, Monikę Strzępkę) oraz kilku brytyjskich (dawny szef Royal Shakespeare Company Michael Boyd, Dominie Dromgoole i Emma Rice z Shakespeare's Globe). Mają realizować "odwieczne i niepodlegające modom zadanie teatru: spotkanie człowieka z człowiekiem, w niesprowadzalny do żadnego innego sposób, w którym piękno, forma i gra aktorska towarzyszą drodze ku prawdzie".

Co to znaczy w praktyce? W 2018 r. Stary Teatr będzie fetował stulecie polskiej niepodległości. Pierwszą premierą ma być "Balladyna" Słowackiego w reżyserii któregoś z twórców zza kanału La Manche.

Mikos z Gieletą nie są pierwszymi dyrektorami, którzy odwołują się do zachodnich wzorców, chcąc odtworzyć w kraju dobry teatr literacki, uczciwie robiony teatr opowieści czy po prostu nieobrażający inteligencji widza teatr mieszczański. Przecież stołeczny Teatr Polski pod wodzą Andrzeja Seweryna miał się stać rodzimym odpowiednikiem paryskiej Comedie-Francaise, w której przez lata z sukcesami Seweryn występował. Dziś to jedna z najgorszych scen w Warszawie, swoje nieliczne sukcesy zawdzięcza francuskiemu mistrzowi Jacquesowi Lassalle'owi oraz Anglikowi Danowi Jemmettowi. Polskim National Theatre nie stał się też, mimo zapowiedzi, Teatr Dramatyczny pod rządami Tadeusza Słobodzianka, swoje sztuki dyrektor pozwala reżyserować wyłącznie Słowakowi Ondrejowi Spiśakowi, znaczący reżyserzy trzymają się od Dramatycznego z daleka, poziom aktorstwa jest słaby, a jedyną oznaką brytyjskości pozostają angielskie napisy na niektórych przedstawieniach.

Sam Klata także próbował w Starym zrównoważyć spektakle reżyserów progresywnych produkcjami estetycznie bardziej tradycyjnymi. Obok głośnych i chwalonych nawet przez Zwinogrodzką spektakli Strzępki i Demirskiego, obok przedstawień Klaty i Garbaczewskiego, premierę miały także m.in. "Edward II" Marlowe'a w reż. Anny Augustynowicz czy "Woyzeck" w reż. Mariusza Grzegorzka i "Wanda" w reż. Pawła Passiniego (na liście reżyserskich współpracowników Mikosa) - jednak nie były niestety arcydziełami.

Czy będzie powtórka z Wrocławia?

Pierwsze reakcje twórców związanych ze Starym Teatrem były bardzo emocjonalne, co zrozumiałe. Krystian Lupa podkreślał, że polska tradycja teatralna jest inna niż brytyjska. Padały oskarżenia o myślenie postkolonialne. Aktor Starego Radosław Krzyżowski w krakowskiej "Gazecie Wyborczej" mówił: "O Marku Mikosie wiemy niewiele ponad to, że pisał o teatrze i był dyrektorem literackim w Teatrze Ludowym. O Michale Gielecie wiemy jeszcze mniej. Znamy jego dwa wywiady, które się w Polsce ukazały, i jedną realizację teatralną, która była de facto przeniesieniem, w Operze Bałtyckiej. Jesteśmy zdezorientowani. Wydaje się, że zawsze trzeba było w świecie sztuki nieźle się naharować, aby ubiegać się o stanowisko dyrektora naczelnego i artystycznego Starego Teatru. Teatr był wizytówką i to my zawsze kształtowaliśmy narrację, z której korzystali inni, a nie odwrotnie".

Monika Strzępka grzmiała: "To jest ostateczna kompromitacja konkursu jako sposobu wyłaniania kandydatów. Członkocyngle - jak nazywam członków komisji, którzy zagłosowali za tym rozwiązaniem - nie spali spokojnie tej nocy. Swoją decyzją zamknęli ten teatr i napluli mu w twarz. Prawdopodobnie szykuje się powtórka z Wrocławia. To przerażające, jak Ministerstwo Kultury traktuje swoje flagowe instytucje".

Prawdopodobnie jednak powtórki z Wrocławia nie będzie. Przykład wrocławskiego Polskiego, gdzie obecnie minister kultury (wraz z reprezentantem rządu w terenie wojewodą Pawłem Hreniakiem) blokuje decyzję urzędu marszałkowskiego o odwołaniu nieudolnego dyrektora Cezarego Morawskiego, a wspaniały do niedawna teatr pogrąża się w ruinie - działa jak przestroga. Zespół Starego wybrał drogę dialogu z ministerstwem. Po piątkowych rozmowach minister Gliński dziękował jego przedstawicielom, "że w takim kulturalnym i spokojnym duchu mogliśmy porozmawiać i przedstawić swoje racje. To dobrze rokuje na dalszą współpracę" - dodawał. Jej warunkiem jest jednak akceptacja nowych dyrektorów, których nominację podpisze, gdy tylko "uzgodnione zostaną kwestie formalne". Zespół odpowiedział lakonicznym oświadczeniem: "Przekazaliśmy ministrowi wszystkie niepokoje i wątpliwości, zostaliśmy wysłuchani. Czekamy na ostateczną decyzję ministerstwa".

Środowisko teatralne stoi przed ważną decyzją: czy albo jak współpracować z ważną instytucją przejętą przez demokratycznie wybraną władzę. Czy ogłosić bojkot? Oddać walkowerem czy spróbować walczyć o - ulubione słowo "dobrej zmiany" - pluralizm, pracując z pozostającymi tam aktorami? A zespół Starego po rozpadzie wrocławskiego Polskiego jest przecież najlepszym w kraju, obok może aktorskiego ansamblu warszawskiego Powszechnego. "Chcę posłuchać, co zespół ma do powiedzenia, co ludzie chcą grać" - przekonuje Gieleta, który ma urok i ogładę, jakich zdecydowanie brak Morawskiemu. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, że większość ludzi związanych z progresywnym teatrem myśli lewicowo i głosowało w wyborach przeciw PO albo wręcz na PiS. Teraz paradoksalnie ich enklawą stają się coraz częściej teatry w miastach rządzonych właśnie przez PO: Warszawa, gdzie w Powszechnym najbardziej lewicowy polski spektakl "Klątwę" zrealizował Chorwat Frljić, oraz mieszczański Poznań. Ironia polskiego losu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji