Artykuły

Ostatni akord Klaty

"Wesele" Stanisława Wyspiańskiego w reż. Jana Klaty w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Andrzej Horubała w Do Rzeczy.

W apogeum sporu o przyszłość Starego Teatru Jan Klata wystawił "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego.

Terminy konkursowych przesłuchań kandydatów na dyrektora krakowskiej sceny ułożyły się tak fatalnie, że reżyser miast cisnąć komisji w twarz sukces swej inscenizacji, wyrywany był z próby generalnej i swą kadencję musiał przedstawić bez końcowego akordu.

A akord to dość mocny, choć po Klatowemu plakatowy, otoczony nieznośnymi publicystycznymi uproszczeniami, gdzie irytująca intelektualna pyszałkowatość gniewnego reżysera zagłusza często możliwe do wydobycia półtony, a momenty prawdziwego teatralnego czaru z trudem przebijają się do widza, zagłuszane przez hałaśliwe manifestacje młodzieżowego pseudobuntu, który stał się znakiem firmowym teatru Klaty

Tym razem reżyser wziął do pomocy blackmetalowy śląski zespół o zapowiadającej niezłe emocje nazwie "Furia" i na kolumnach wzniesionych na obitej przemysłową czarną folią scenie umieścił czterech groteskowo wyglądających przejrzałych młodzieńców z trupio pomalowanymi twarzami: wzrok ponury, bladość, czarne oczodoły. I otóż zespół ten, złożony z czterech obnażonych do pasa osobników, z ciałami w miarę szczupłymi, choć zdecydowanie nieuformowanymi na fit-siłkach, ze swoim ponurym trupim przekazem od razu narzucił interpretację bronowickiego wesela jako jakiegoś przerażającego straceńczego rytuału, podczas którego reprezentanci wszystkich stanów od początku wyzbyci nadziei, umęczeni, udręczeni celebrują swą niemoc, a jedyny wspólny czyn, na jaki ich stać, to transowe zarażone śmiercią pląsy. Po otwierającym spektakl pytaniu Czepca: "Co tam panie w polityce?" i wybuchu szyderczego, pełnego rozpaczy śmiechu, doskonale komentującego rezultat konkursu o fotel dyrektora Starego Teatru, śmiechu, do którego dołącza się premierowa publiczność, rusza do boju zespół Furia i uczestnicy bronowickiej imprezy rzucają się w tany.

Trochę to za szybko, za pospiesznie rozstrzygać rezultat weselnych sporów w pierwszych minutach spektaklu, trochę za szokowe to rozpoczynanie od emocjonalnego w zasadzie finału, ale przecież Klata lubi iść na skróty, upraszczać sprawę, złapać widza za pysk. Aktorzy raz zapamiętują się w tańcu, raz złowieszczo zbliżają się do teatralnej widowni z trupio oświetlonymi natężonymi twarzami, rozczapierzając dłonie i tymi szponami chcąc porwać nas do swej skażonej śmiercią wspólnoty. Pląs ten przypomina "Salto" Konwickiego sprzed pół wieku - skrzące się zresztą autoironią, której tu zdecydowanie brakuje. Tego rodzaju otwarcie niweczy dramaturgię Wyspiańskiego, który rozwijał swą opowieść o złudnych nadziejach, o kabotynizmie swych najbliższych, który wychodząc od obyczajowej opowieści, coraz silniej odkrywał jej symboliczne znaczenie. Zaserwowanie przez Klatę chocholego tańca na samym początku, destruuje całe napięcie narodowej balangi. Dobitnie udowadnia to finał pozbawiony energii: ze spektaklu uchodzi powietrze i widać, że Klacie po prostu brak konceptu na mocne domknięcie sztuki. Na razie jednak jest młodzieżowo i głośno (choć nie tak, jak można byłoby oczekiwać; obsługa wręczała nawet stopery do uszu). Klata nie bawi się w niuanse: nie mogąc znaleźć odpowiedniego klucza do "Wesela", postanawia podbić rzecz dzikimi dźwiękami gitar.

Taki już jest: od dawna uważający, że rockowy kawałek lepiej podsumowuje spektakl niż jakieś tam nicowanie tekstu i subtelności, że teatralny teledysk to zwieńczenie teatralnej roboty.

Myślę sobie: gdybyż Klata zaprosił choćby uczestników projektu RUTA, którzy wyśpiewali, wycharczeli, wyskandowali "pieśni chłopskiego buntu i niedoli", gdybyż od utworów etnofolkowych, z którymi lider tego projektu Maciej Szajkowski występował pod szyldem Kapeli ze Wsi Warszawa przeszedł do na nowo nagranych kawałków z czasów rabacji, to miałby szanse na stworzenie jakiegoś dramatycznego napięcia: pieśni fascynujące miastowych, wciągające w folklorystyczne weselenie się, przeszłyby wraz z tonacją dramatu w żałośliwy a potem złowrogi i buntowniczy lament chłopstwa. Transowy folk przeistaczałby się w coraz bardziej hardcore'owe granie, a uczestnicy "Wesela" - w tańcu - zdaliby sobie sprawę, w jakim to obrzędzie uczestniczą.

BEZ SUBTELNOŚCI

Klata jednak nie chce niuansować i stopniować. Zresztą oprócz bardzo ogólnej konstatacji, że Polska jest zarażona śmiercią i dramatycznie podzielona, nie proponuje jakiegoś ciekawszego komunikatu. Owszem, Czepiec na słowa: "Nie polezie orzeł w gówna", rozchyla koszulę i pokazuje "odzież patriotyczną" - czerwony T-shirt z białym orłem w koronie, zaś widmo Rycerza Czarnego, Zawiszy, to eksponująca nagi biust Małgorzata Gorol z powstańczą opaską, która miast opowiadać o triumfach Grunwaldu, uwodzi umiejętnie spreparowanym tekstem o trupach i śmierci. Zamiast mocy i chwały, wiadomo: samobójcza gloryfikacja ofiary i klęski.

Od początku nie ma nadziei na wielki wspólny czyn: Wernyhora wypowiada jakieś wariackie proroctwo o Polsce od morza do morza i zamiast złotego rogu wręcza Gospodarzowi pustą plastikową reklamówkę.

Klata prezentuje więc tradycyjne menu współczesnego polskiego inteligenta, nie podejmując próby zrozumienia dynamicznej współczesności.

Gdy oto lud wierzgnął i próbuje użyć demokracji (ach populizm, populizm), gdy dewastowany jest liberalny ład, gdy porządek świata chwieje się, można byłoby wyobrazić sobie bardziej drapieżne "Wesele": rzecz o spotkaniu ludu z elytą.

Reżyser na początku swej drogi bywał bardziej dociekliwy, świetnie podważał system (choćby w "Fizdejce", "H." czy "Fantazym"), jego skalpel ciął ostrzej, precyzyjnie rozcinając złudzenia i mity, nie zatrzymując się na poziomie sloganu. Ale teraz, cóż, ani go lud specjalnie nie obchodzi, ani też jakieś inteligenckie złudzenia i spory, które wychodziłyby poza etykietowanie.

Klata bywa często ciekawszy w interpretacjach swej roboty teatralnej niż w spektaklach. W wywiadzie udzielonym Jackowi Cieślakowi serwuje dziwny jak na niego tekst o podzielonej współczesnej Polsce: "W pamięci obu grup jest przeszłość, często przeszłość skłamana lub zmanipulowana dla celów doraźnej walki politycznej. Czy rozmawiając dziś o przeszłości powinniśmy, czy nie powinniśmy zapomnieć, po której stronie znajdował się nasz dziadek. Na przykład w 1946 roku, sto lat po galicyjskich zapustach. Kolejne pytanie brzmi: Czy Myśmy wszystko zapomnieli? jest wyrzutem, czy postulatem". Czyli ktoś jednak w tym sporze ma rację? Czyli: trzecie pokolenie AK kontra trzecie pokolenie UB? Rzeczywiście, od Klaty z jego korzeniami moglibyśmy oczekiwać takiej konstatacji. Ale próżno by szukać śladów tego w spektaklu.

Na szczęście spoza ściany dźwięku zespołu młodzieżowego wyzierają od czasu do czasu słowa Wyspiańskiego. Szkoda, że niektóre dialogi oparto na wrzasku, gubiącym sensy, ale te, w których mają szanse wybrzmieć frazy z "Wesela", rzeczywiście dać mogą widzom satysfakcję. To, że mają się one nijak do głównej tezy i dominanty spektaklu, mniejsza, ważne, że pozwalają odczuć magię polskiego arcydramatu.

ŚWIETNE MOMENTY

I przecież tworzy Klata razem z zespołem miejscami świetne widowisko. Daje grać aktorom i przewijają się oto przed naszymi oczyma bohaterowie kadencji Klaty. W roli Gospodarza - Juliusz Chrząstowski, nie tylko Broniewski z haniebnej "Bitwy Warszawskiej" Demirskiego-Strzępki, lecz także Doktor Tomas Stockmann z "Wroga ludu", któremu Klata, gdy już nawet Merkel uznała swój błąd, kazał w jakimś dziwacznym interludium agitować za przyjmowaniem uchodźców (lodowata reakcja premierowej widowni była czymś niezapomnianym). Jest Anna Dymna, której wycofanie się z hucpiarskiego spektaklu Frljicia ostatecznie pogrzebało ten projekt Jest w roli Stańczyka - eksponujący starcze pomarszczone ciało Edward Linde-Lubaszenko, tak brawurowo grający portiera w serialu Demirskiego-Strzępki "Artyści" .Stają w pamięci niedawne spektakle i rzeczywiście jako demonstracja zespołowej mocy i finałowy akord kadencji Klaty "Wesele" sprawdza się wybornie. No i doskonali państwo młodzi - zniuansowany Radosław Krzyżowski, z tą swoją charakterystyczną pretensją i zarazem liryzmem w głosie, Krzyżowski, który zresztą zasiadał w ministerialnej komisji konkursowej jako reprezentant pracowników Starego Teatru, i Monika Frajczyk, jeszcze niedawno w "Triumfie woli" przekonująca do "jogi śmiechu" i fascynująca dziwacznymi pląsami, tu w mocno przerysowanej komicznej roli Panny Młodej z pokaźnym ciążowym brzuchem ("A to Polska właśnie" odnosić się będzie bardziej do dziecięcia w łonie niż jej serca).

Klata dorzuca swoje pomysły, niektóre odgrzewane, niektóre całkiem świeże. Ksiądz - w teatrze modernizatorów postać zawsze karykaturalna i śmiech budząca - śpiewa, akompaniując sobie na gitarze pieśń wielkanocną "Oto są baranki młode" (losy jej kompozytora to temat na osobną opowieść). Potem kapłan rozładuje napięcie i biorących się do bitki biesiadników zniewoli obciachowym "Chrześcijanin tańczy". Pan Młody, biorąc od niego instrument, gra intro "Stairway to Heayen" i powtarza tym koncept z "Lochów Watykanu", gdzie odpowiedzią na "Barkę" było "Satisfaction" Stonesów.

Ciekawie rozegrane są niektóre dialogi - flirtujący Dziennikarz startujący ze swą gadką o kozaczku do coraz to innej kobiety, aż odtrącany, po pijacku namolny, schodzi ku widowni, by zaczepić kogoś z pierwszego rzędu. Efektowne spozieranie przez szybę na ogród czy rozpoczynające III akt pijackie zmęczone mamrotanie czterech biesiadników, na fajnym muzycznym snuju Furii, z niezapomnianą partią Nosa, przypisaną tu akurat Dziennikarzowi. I choć na premierze nie pada - może wskutek błędu - słynna fraza "Chopin gdyby jeszcze żył, toby pił", trzeba stwierdzić, że Klata pozwala wybrzmiewać kultowym zdaniom Wyspiańskiego.

Dziwny to efekt powoduje. Bo z jednej strony mamy plakat-komunikat Klaty, szorstki i dość toporny, z drugiej spod jego przyciężkich farb wychodzi i perli się finezyjny tekst dramatu czwartego wieszcza. Tekst olśniewający, stanowiący arcywzór poetyckiej i teatralnej polemiki: Wyspiański bawi się swymi postaciami, w poezję zamienia ich publicystykę, pastiszuje utwory, oddaje stany ducha, rysy osobowości, a przy tym świetnie imituje towarzyską konwersację, nasyca swój tekst bon motami i zwischenrufami, które z dramatu przenikną do mowy potocznej. Chociaż niewolny od ciągot ku pamfletowi, spór intelektualny ze swoimi przyjaciółmi i znajomymi prowadzi na najwyższym poziomie.

Łomot Furii to oczywiście zupełnie nie ta klasa. Owszem, daje satysfakcję publiczności, sugerując, że Klata trzyma rękę na pulsie i coś wie, że przynosi nam współczesną interpretację, że zbiera to wszystko do kupy, ale przecież prostackie to mocno i słabo skrywające fakt, że żadnego subtelnego klucza do "Wesela" reżyser nie znalazł.

Kończy więc Klata swą kadencję w sposób niejednoznaczny. Na początku urzędowania zezwalając na akty niegodne narodowej sceny, budzące słuszny sprzeciw, prowokując konflikty, w końcu spokorniał - czy nie pod wpływem zderzenia z Frljiciem? - i oddał jednak, jak umiał, hołd tradycji. Wzbogacił zespół aktorski młodymi talentami, starszych aktorów uhonorował, obsadzając w zespołowych kreacjach, wciąż pozostając wierny dość brutalnej estetyce, redukującej szerokie spektrum wrażliwości, demolującej subtelne aktorstwo i delikatne formy przekazu. Opuszczając stanowisko dyrektora, nie zawiesza przecież aktywności twórczej. Będziemy z zainteresowaniem i troską go obserwować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji