Artykuły

Czyste powietrza na szczycie

- Dałem się wciągnąć w wyścig - w to, że trzeba być stale obecnym na rynku, bo za rok, dwa lata o tobie zapomną, pojawiają się młodsi, zdolniejsi, głośniejsi, bardziej medialni. Ale zaczął się rok, w którym chcę coś zmienić - mówi reżyser PAWEŁ MIŚKIEWICZ.

W Warszawie sukcesy odnosi jego ostatni spektakl "Alina na zachód". Chciał być architektem, został aktorem i reżyserem. Najbezpieczniej czuje się na scenie. Tam tworzy światy, w których opowiada historie samotnych, zagubionych ludzi. O jego spektaklach krytycy piszą "teatr introwertyczny". Paweł Miśkiewicz o tym, co do niego nie pasuje, opowiada Marcie Strzeleckiej.

- Debiutował pan jako aktor rolą naiwnego Aloszy ["Bracia Karamazow" w reż. Krystiana Lupy]. Wtedy mówił pan, że jest do niego podobny.

- Nazwałbym to wiarą, nie naiwnością. To świat, za którym nadal tęsknię: harmonijny, czysty, z wyraźnie naszkicowanymi wartościami. Mam takie doświadczenie ze spektaklu "Lina Böglis Reise" Christopha Marthalera, który zaprezentowaliśmy na ostatnim festiwalu Baz@rt w Krakowie. To autentyczna historia szwajcarskiej guwernantki, która pracowała w jednym z majątków ziemskich pod Krakowem, a pewnego dnia z powodu nieszczęśliwej miłości do polskiego oficera wyruszyła w podróż dookoła świata.

Wędrowała po egzotycznych krajach, z naiwną wiarą w możliwość nie tylko zrozumienia, ale nawet opisania świata robiła notatki dotyczące różnic kulturowych między poznawanymi społecznościami. Cały spektakl okraszany był naiwnymi dziewiętnastowiecznymi piosenkami o pięknie gór i czystości powietrza na szczycie. I nagle - mimo że pracuję w teatrze, który często porusza drastyczne tematy - jak dziecko zatęskniłem za takim czystym powietrzem na szczycie góry.

To nie jest tak, że są okresy naiwności i okresy prawdy w życiu. Tęsknota za prawdą i pięknem jest obecna w nas na stałe.

- Czyli jest pan takim samym człowiekiem, jakim był 20 lat temu?

- Długo musiałem walczyć o to, kim teraz jestem. Nie obyło się bez zwątpień i rozczarowań. Po tych wszystkich doświadczeniach wiem chyba trochę więcej o sobie i o życiu.

- Reżyseria była celem?

- Zaczęło się od tego, że chciałem zostać aktorem. Do szkoły teatralnej nie dostałem się od razu. Kiedy już zdobyłem to, co chciałem, zadebiutowałem w spektaklu Krystiana Lupy. Ale potem nie sypały się propozycje, a ja nie chciałem tracić kolejnych lat, nie chciałem gorzknieć gdzieś na boku, więc spróbowałem swoich sił jako reżyser. Kiedy oglądałem wtedy to, co robi Lupa, zastanawiałem się, czy w ogóle mam prawo zajmować się reżyserią. Wydawało mi się, że za mało jeszcze wiem o sobie i o świecie, żeby robić taki teatr jak on. W szkole teatralnej pracę z nami nad "Braćmi Karamazow" zaczął od pytania, czym jest dla nas Bóg. Zapytał, w co wierzymy, czego szukamy.

- Co pan odpowiedział?

- Prawdopodobnie niewiele, jestem raczej mało skłonny do zwierzeń.

- A dziś co by pan powiedział?

- O Bogu? Rzeczywistość wokół jest tak spsiała, że istotniejsza wydaje mi się troska o zachowanie szacunku dla samego siebie niż poszukiwanie jakiejś wyższej istoty, która miałaby usprawiedliwiać nasze błędy.

- Teatr w tej spsiałej rzeczywistości jest dla pana bezpiecznym miejscem?

- Tak, tam jestem w stanie zaplanować proces i w jakimś stopniu przewidzieć jego efekt. Świat zewnętrzny coraz częściej mnie przeraża.

- Co najbardziej?

- Brak odpowiedzialności za dane słowo. I to we wszystkich nieomal dziedzinach życia. Od tego, co robisz, ważniejsze jest to, jak jesteś odbierany, jaki wizerunek kształtują media.

Kiedyś to dosyć łatwo dało się weryfikować, teraz sam widzę, że wszyscy się temu poddają - jeśli się czemuś przybija pieczęć z jakimś hasłem, za chwilę to hasło uznawane jest za prawdę.

- Pan dał sobie przybić pieczęć odludka.

- Chciałoby się przekłuć nos i zrobić tatuaż na klacie, ale myślę: "Nie, to do mnie nie pasuje". To znaczy do mojego wizerunku.

- Po co chodzi pan do teatru, do kina jako widz?

- Lubię zachwycić się czymś, o czym nigdy w życiu nie pomyślałbym, że mogę się tym zachwycić. Tak się zdarzyło kiedyś na spektaklu "Woyzeck" Roberta Wilsona, bardzo formalnym i nadekspresyjnym, niemal jak film "Gabinet doktora Caligari".

Dramat Büchnera opowiedziany został jak straszna baśń, widziana oczami dziecka stale obecnego na scenie, które ogląda świat z przerażeniem, nie rozumiejąc nic z historii, w której tatuś zabił mamusię. To było wstrząsające - nagle głębokim przeżyciem stał się dla mnie teatr, który jest tak daleki od tego, co sam robię. Ja, zazwyczaj, jestem w mojej pracy bardziej powściągliwy.

- Ale ostatnio podjął pan współpracę z ekspresyjną, odważną Katarzyną Figurą.

- To spotkanie zmieniło w jakimś stopniu moje myślenie o aktorstwie. Do tej pory szanowałem w aktorach przede wszystkim dyskrecję. A Figura jest bardzo impulsywna, poddana własnej fizjologii, organiczna. Ma taki rodzaj swobody, dzięki któremu nie zastanawia się, co wypada, czego nie wypada, co jest dobre, co niedobre. Poddaje się ciału, wyobraźni, jest wolna.

Wydaje mi się, że na czas naszej pracy nad spektaklem "Alina na zachód" znalazła w teatrze schronienie. Pamiętam, jak mocno przeżyła otwartą próbę dla mediów tuż przed premierą. Tylu fotografów nie widziałem chyba na papieskich pielgrzymkach w Krakowie. Wokół niej unosił się rój chrząszczy trzaskających migawkami. Miałem wrażenie, że cała pomniejszyła się pod naporem tej fali. Jakby odczuła to jako wdarcie się zewnętrza do naszej, wspólnie kreowanej, bezpiecznej rzeczywistości.

- Pan nigdy nie wystawiał się do błysku fleszy?

- Byłem dyrektorem artystycznym wrocławskiego Teatru Polskiego. Kiedy teatr przechodził poważny kryzys, zacząłem ubierać się w garnitur i chodzić na przyjęcia do prezydenta miasta, na spotkania intelektualistów... Wszyscy, którzy mnie znają, śmiali się wtedy ze mnie.

- Był pan dobrym dyrektorem?

- Niestety, mój pobyt we Wrocławiu muszę uznać za fiasko. Na początku starałem się być bezkompromisowy, walczyłem o bardziej artystyczny repertuar. Starałem się kształtować zespół aktorski, łącznie ze zwalnianiem aktorów, o których wiedziałem, że już nic twórczego temu miejscu nie przyniosą, a utrzymywanie w nich złudzeń, że coś jeszcze wydarzy się w ich życiu zawodowym, uważałem za nieuczciwe. Jestem mało tolerancyjny w stosunku do rzeczy, których nie akceptuję - w tym sensie byłbym chyba dobrym dyrektorem. Ale, niestety, nie miałem pełni władzy nad teatrem, a ograniczenia finansowe nie pozwalały na zrealizowanie wartościowego programu i z czasem musiałem się poddać. Nieuczciwie by było nie wspomnieć o własnych słabościach: jestem niesystematyczny, wewnętrznie zabałaganiony, nie lubię bywać i rozmawiać z ludźmi, z którymi nie mam ochoty rozmawiać, a czasem bycie dyrektorem polega też na tym.

- A jakim jest pan tatą?

- To trudny temat. Niedawno odkryłem, że przede wszystkim za mało jestem tatą. Teraz staram się to nadrabiać. Może trochę późno. W okresie przedpremierowym

przeważnie zapominam o wszystkim, o rodzinie, o znajomych...To jest jakaś organiczna niemożność. Kiedy biorę odpowiedzialność za ten kawałek świata, który stwarzamy na scenie, nie mam już w sobie miejsca na nic więcej. Nie mówię: "Muszę zrobić spektakl, zostawcie mnie w spokoju", ja po prostu nikogo już wokół siebie nie widzę.

- Ile czasu spędza pan w teatrze?

- Za dużo. Zorientowałem się, że mam prawie 42 lata i nie zdążę już zrealizować większości młodzieńczych planów, na przykład związanych z podróżami... Dałem się wciągnąć w wyścig - w to, że trzeba być stale obecnym na rynku, bo za rok, dwa lata o tobie zapomną, pojawiają się młodsi, zdolniejsi, głośniejsi, bardziej medialni. Ale zaczął się rok, w którym chcę coś zmienić.

- O jakie z młodzieńczych marzeń zawalczyłby pan teraz?

- Większość tych marzeń była tylko mrzonkami, była takim azylem - by nie dać się za wcześnie złapać w sidła, zachować poczucie wolności. Kiedyś chciałem być architektem i to jest moja niespełniona pasja, którą realizuję, robiąc czasem scenografie do mniejszych spektakli. Dwa lata temu odbyłem podróż po Stanach Zjednoczonych - zacząłem od Sundance, gdzie brałem udział w warsztatach reżyserskich, poznawałem ludzi, którzy proponowali mi wspólne projekty. Pomyślałem, że może za szybko zacząłem pracę w teatrze, może teraz nie mam już w sobie takiej otwartości i odwagi, żeby zaryzykować to, co mam, i zacząć coś gdzieś zupełnie od nowa.

***

Paweł Miśkiewicz - reżyser, aktor. Ukończył krakowską PWST i teatrologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jego nauczycielem i mistrzem był Krystian Lupa. Po dyplomie został zaangażowany do zespołu Starego Teatru, gdzie debiutował rolą Aloszy w "Braciach Karamazow" w reżyserii Lupy. Potem zagrał jeszcze w kilku jego spektaklach: "Maltem", "Kalkwerku", "Lunatykach". W 1994 roku debiutował jako reżyser "Śniadaniem u Tiffany'ego". Jego realizacja "Sztuki" Jaśminy Rezy we wrocławskim Teatrze Polskim obsypana została nagrodami. Jest laureatem Paszportu "Polityki" i Nagrody im. Konrada Swinarskiego za reżyserię przedstawienia "Niewina" Dei Loher w Starym Teatrze w Krakowie. Jego ostatni spektakl to "Alina na zachód" w warszawskim Teatrze Dramatycznym z Katarzyną Figurą w roli głównej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji