Artykuły

Lepiej nie będzie

Warszawskie Spotkania Teatralne podobnie jak edycje z ostatnich lat odzwierciedliły kondycję polskiego teatru - pisze Przemysław Skrzydelski w tygodniku wSieci.

Tradycją WST jest zjawisko wejściówkowego szału. Są spektakle, które przyciągają tych, którzy na co dzień są od teatru daleko, ale na WST meldują się w stumetrowych kolejkach po tańsze bilety. W tym roku euforię wywołał przede wszystkim "Triumf woli" ze Starego Teatru. Monika Strzępka/Paweł Demirski - wiadomo, swoje zrobił ich serial TV "Artyści". No i kilka miesięcy po premierze "Triumfu" nadal rządziła fama, że to przedstawienie jak zastrzyk optymizmu i szczepionka na społeczne podziały w jednym. W sensie energii tak, ale realnie jest ten tytuł niczym więcej jak teatralną rewią, którą znamy, bo to swoisty gatunek, w którym duet odnajduje się od lat. Kolejnym odcinkiem tej samej historii i nie wiem, czy gdyby bohaterowie innych sztuk Demirskiego pojawili się w tym seansie w zastępstwie albo na dokładkę, cokolwiek by się zmieniło.

Siłą rzeczy te WST musiały pokazać, jak wygląda Stary Teatr kierowany przez Jana Klatę. Przecież selekcjoner Spotkań, Wojciech Majcherek, zaprosił dwa tytuły z tej sceny, więc chcąc nie chcąc, dokonał wyróżnienia. I przeprowadził egzamin?

W przypadku "Podopiecznych" wg Jelinek okazało się, że kryzys uchodźczy to temat szlachetny, ale opis austriackiej noblistki nie poddaje się teatralnym wymogom. Paweł Miśkiewicz pokazał tylko zmultiplikowany lament. To nie jest tak, że nie da się tego opowiedzieć inaczej. Jest tak, że to niemożliwe z Jelinek i bez reżyserskiej strategii. I znów zespól Starego robi, co może, by trafić do widza, ale gubi się w przeciągających się w monologach i deklaratywnych frazach. Gdyby "Podopieczni" byli wrzaskiem z bezsilności obliczonym na godzinę, efekt byłby inny.

Przeraża to, że najsilniejsza na WST reprezentacja, mając podwójną szansę, pokazała teatr, o którym następnego dnia się zapomina.

Chwała Wojciechowi Majcherkowi, że powalczył, by mimo organizacyjnych trudów pokazać moskiewską "Iwonę, księżniczkę Burgunda" Grzegorza Jarzyny. To spektakl oddzielnej rangi. Wielki teatr i dowód na to, że Gombrowicz podlega kolejnym wstrząsającym interpretacjom, coraz mocniejszym.

Z kolei "Harper" Stephensa z kieleckiego Teatru Żeromskiego [na zdjęciu] to dowód, że kameralny dramat psychologiczny ma się u nas nieźle. Spektakl ze wspaniałą tytułową rolą Magdaleny Grąziowskiej to zasługa Grzegorza Wiśniewskiego. Ten sezon to dla reżysera czas najlepszej formy. Chciałbym, by - np. właśnie na WST - doczekał się kiedyś przeglądu swoich prac.

Zobaczyliśmy też przywieziony z lubelskiego Teatru Provisorium, "Punkt zero: Łaskawe" wg Littela z najlepszą w dotychczasowej karierze rolą Łukasza Lewandowskiego, który unaocznił, jak w człowieku rodzi się bestia zdolna do nazistowskich zbrodni. Sugestywny teatr, znakomita adaptacja przepastnej powieści dokonana przez Janusza Opryńskiego.

Także mnie udało się w końcu jakoś docenić reżyserię Michała Borczucha. "Wszystko o mojej matce" z krakowskiej Łaźni Nowej wzrusza szczerością mówienia o sprawach najtrudniejszych: chorobie i umieraniu najbliższej osoby. Choć nadal Borczuch gubi się w scenicznej materii: brak mu przekonania, jaką narrację wybrać, dlatego chwilami popada w tonacje inne niż zamierzone.

Dobrym wskazaniem Wojciecha Majcherka był również "Ślub" w reżyserii Anny Augustynowicz, koprodukcja opolskiego Teatru Kochanowskiego ze szczecińskim Współczesnym. Odczytanie Gombrowicza skupione na opowieści o samym teatrze i jego pułapkach.

Formę potwierdził po raz kolejny Grzegorz Bral z wrocławskim Teatrem Pieśni Kozła. Tym razem "Burzą" wg Szekspira przełożoną na język poematu muzyczno-tanecznego. Taki nurt w polskim teatrze ma wyraźną tradycję, nie można go nie uwzględniać.

Dwa tytuły na WST nie powinny się znaleźć: "Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy" w reżyserii Wiktora Rubina z bydgoskiego Teatru Polskiego oraz "Najgorszy człowiek na świecie" w reżyserii Anny Smolar z kaliskiego Teatru Bogusławskiego.

Pierwszy to coś w rodzaju teatru buntu z głównym wątkiem kobiet walczących o swe prawa. Nawiązuje do czarnych protestów z października 2016 r. i wtedy miał premierę. Kłopot w tym, że nawet jeśli była w nim jakaś energia, już dawno wyparowała, a finał z zaproszeniem do wyjścia na ulicę okazał się pustym gestem: wiedzielismy, że przedstawienie tak się skończy.

"Najgorszy..." to zaś rozmowa o wszelkiego rodzaju uzależnieniach, z tym że jest bardziej pogadanką z widzami niż spektaklem. Niestety ten pokaz zamknął WST. Fatalny akord.

Nasuwa się jeden wniosek: inny wybór tytułów byłby trudny, bo w polskim teatrze w ostatnim czasie po prostu nie ma z czego wybierać. Kłóćmy się o szczegóły programu, sam na pewno dorzuciłbym świetny Wrocławski Teatr Współczesny, odważyłbym się postawić na wybrane nazwiska reżyserów i ich dorobek, ale czy to zmieniłoby obraz diametralnie? Może nawet inaczej: maskowałoby prawdę. A ta jest coraz smutniejsza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji