Artykuły

Henryk Bardijewski: Martwi mnie to co jednocześnie śmieszy

- Moje tematy i pomysły wędrują razem ze mną. Nieraz powstają jako radiowe, a w pisaniu ujawniają nowe możliwości, na przykład sceniczne czy prozatorskie. Bywa też odwrotnie - zamysł teatralny lub powieściowy domaga się kameralnej formy radiowej.

Z Henrykiem Bardijewskim rozmawia Dorota Koman

"Napisałem trzy autobiografie, trzy różne, lecz żadna mi nie odpowiada. Będę chyba pisał czwartą i według tej czwartej zacznę żyć, trzymając się jej litery i ducha" - powiada bohater pańskiego słuchowiska Fatum. A czy pan już napisał autobiografię?

- Autobiografię piszę nieustannie - jest rozsiana w moich opowiadaniach, powieściach i słuchowiskach. A wszystko zaczęło się w Częstochowie, gdzie dorastałem w otoczeniu ogromnej polsko-francuskiej biblioteki moich rodziców. Matka była bowiem Francuzką, a ojciec wychowanym we Francji Polakiem. Obok książek współczesnych w ich bibliotece były oprawne w skórę osiemnastowieczne woluminy. Uwielbiałem je wertować. Potem przyszedł okres szkolny, liceum im. Romualda Traugutta i pierwsze próby literackie pod okiem wybitnego pedagoga, Józefa Mikołajtisa. Od niego dostałem list polecający do profesora Juliana Krzyżanowskiego, kiedy jechałem na studia polonistyczne do Warszawy w roku 1950. To był najgorszy czas na studiowanie - apogeum stalinizmu - ale dzięki profesorowi mogłem uciekać w głąb literatury, wyszukując dla niego sienkiewicziana w dziewiętnastowiecznych gazetach i czasopismach. Przetrwać ten trudny czas pomagali nam także inni wybitni wykładowcy, jak Janina Kulczycka-Saloni, Klemens Szaniawski czy Aleksander Birkenmajer. U tego ostatniego obroniłem pracę magisterską o Feliksie Bentkowskim, historyku literatury i bibliografie. Na studiach poznałem także Sławę, moją przyszłą żonę.

Potem podjął pan pracę w Bibliotece Narodowej.

- Miałem szczęście, bo był to okres nakazów pracy, zaś Biblioteka Narodowa, której dyrektorował Władysław Bieńkowski, stała się azylem myśli niezależnej. Trafiłem do Redakcji Bibliografii Zalecającej i tam na dobre zaczęła się moja przygoda z literaturą. Ogromnie dużo wtedy czytałem, a zalecające noty, które pisałem, ośmieliły mnie do własnych prób literackich. Pamiętam swoją dumę, kiedy w 1953 roku satyryczny tygodnik "Szpilki" opublikował mój pierwszy tekst - dwuwersową fraszkę.

Wkrótce jednak porzucił pan Bibliotekę Narodową dla radia.

- To za sprawą Zenona Wiktorczyka, starszego ode mnie o kilka lat kolegi ze studiów, który był już wówczas znanym autorem radiowym. I tak zaczęła się moja przygoda z radiem, trwająca blisko trzydzieści lat.

Humoreski w "Szpilkach", skecze i słuchowiska w radiu, pierwsze tomiki opowiadań, potem teatr. Szybko stał się pan autorem multimedialnym. Opowiadanie, powieść, bajka, komedia, słuchowisko radiowe, scenariusz filmowy - to różne światy. W którym z nich czuje się pan najbardziej u siebie?

- Moje tematy i pomysły wędrują razem ze mną. Nieraz powstają jako radiowe, a w pisaniu ujawniają nowe możliwości, na przykład sceniczne czy prozatorskie. Bywa też odwrotnie - zamysł teatralny lub powieściowy domaga się kameralnej formy radiowej. Ta wędrówka za każdym razem jest fascynującą przygodą literacką. Bo pisanie stanowi dla mnie obszar swobody i niezależności, a pisanie dla radia obszar ten powiększa o całą moc wyobraźni. Wyobraźni autora i hipotetycznej wyobraźni słuchacza. Często też znajduję satysfakcję w komedii. Kiedy widzę, jak odbija śmieszności smutnego jako całość świata, cieszy mnie jej powaga. Kiedy dostrzegam w niej nieunikniony ludzkim sprawom tragizm, cieszy mnie jej kojąca lekkość, bo rzeczywistość każdego człowieka, nie tylko moja, ma wiele barw.

Czy ten świat jednocześnie śmieszy pana i przestrasza?

- Śmiech może być samoobroną, ale niekiedy bywa też atakiem. Współczesny świat cierpi na nadmiar absurdu i nadmiar tragizmu. A tragizm bez śmieszności byłby ciężarem nie do udźwignięcia.

Śmiech jest zatem zdrowiem naszego umysłu. Ale humor może być kategorią poznawczą, która wzbogaca życie, pogłębia poznawanie świata i ludzi. Już dawno zauważono, że świat bywa zabawny we fragmentach, lecz w całości smutny. Na każdym niemal kroku tragizm sąsiaduje z komizmem, lecz tragizm ogranicza, zaś humor wyzwala. Jeżeli pisanie jest tworzeniem jakiegoś obszaru niezależności, to twórczość wzbogacona humorem cel ten, wydaje mi się, przybliża. A przecież nasza teraźniejszość aż mieni się wszelkimi barwami śmieszności. To naciąganie nowych szat na stare manekiny, nowych masek na stare twarze, ten entuzjazm dla nowych dogmatów i dyktatów, obnażający przy okazji pełny katalog naszych wad narodowych - byłby nie wysychającym źródłem inspiracji, gdyby nie świadomość, że wszystko to znalazło już swój wyraz we wspaniałych antycypacjach Witkacego i Gombrowicza. Może wobec tego bardziej na czasie są spokój i dystans? Takiemu dystansowi w moim przekonaniu najlepiej służy poetyka groteski. Rzeczywistość skondensowana w grotesce, w metaforze, syntetyczne przemieszanie świata realnego ze światem możliwym, połączenie poetyckiej przypowieści z ostrym widzeniem życia*- oto język, którym najskuteczniej przemawia do mnie literatura. Z tej poetyki wywodzą się m.in. moje powieści Wiek Świateł i Irytacje oraz większość moich sztuk teatralnych.

To pańskie "ostre widzenie" często było zauważane także przez... cenzurę.

- Rzeczywiście, byłem autorem aż nadto przez nią dostrzeganym. Moje teksty często podlegały jej ingerencjom. Wycinano mi pojedyncze sformułowania, zdania, niekiedy całe akapity. Zdarzało się nawet, że moje teksty bywały materiałem do szkoleń cenzorskich... Niektóre sztuki, jak np. "Misja", miały zezwolenie jedynie na ograniczoną liczbę spektakli. Pozwolono ją wystawić tylko raz, w Teatrze Nowym w Warszawie, któremu dyrektorował Mariusz Dmochowski. To komedia o grupie podróżnych zagubionych na małej stacyjce zmienionej niespodziewanie za sprawą czwórki nieznajomych w dom wypoczynkowy, potem w więzienie, wreszcie w partyjny mityng. Podróżni za każdym razem muszą podjąć wyzwanie i opowiedzieć się po którejś ze stron. Cenzura szybko opowiedziała się za zdjęciem sztuki z afisza, chociaż nigdy nie traktowałem aluzji czy metafory jako środka, który miałby na celują przechytrzyć. Uważam je bowiem za bardzo ważne środki wyrazu współczesnej literatury, zarówno dramaturgii, jak i prozy. Ciekawostką jest, że w raporcie cenzury za rok 1968 moja jednoaktówka "Aktorzy o buncie widzów wobec dyrekcji teatru" uplasowała się tuż obok... Dejmkowskich "Dziadów". Wyłącznie Dejmkowi i jego bojom z cenzurą zawdzięczam wystawienie w Teatrze Polskim komedii "Mirakle, czyli skąd nadejdą święci" ze świetną rolą Andrzeja Szczepkowskiego. To groteska o skłóconych stronnictwach, które w ferworze walki tracą rozum, a kiedy zostają obdarzone magiczną siłą sprawczą, zaczynają walczyć ze sobą na... cuda.

Coraz bardziej mnie zadziwia (i przestrasza?), jak świat rzeczywisty zaczyna przypominać ten zapisany w pana twórczości. Z gorzkim uśmiechem - rodem z pana książek - zapytam więc: czy przeczuwał pan, że pisząc "Guwernantki", oddaje naszą zwariowaną przyszłość - z posuniętą do granic absurdu postacią zbuntowanej wobec własnej tożsamości Ady-Adasia i metamorfozami jej niecodziennych nauczycielek? W "Baśni o latającym dywanie" opisał pan groteskowo skłócone królestwo.

Gdy ostatnio wychodziłam z bardzo "eksperymentalnego" widowiska, znów złapałam się na myśli: "Henryk Bardijewsld już dawno taki teatr opisał" w opowiadaniu Blisko, za blisko. Czyżby rzeczywistość czerpała z pana książek?

- To raczej ja jestem jej uważnym obserwatorem. W moim pojęciu jednym z istotnych zadań twórcy jest wnikać pod powierzchnię rzeczywistości, dostrzegać to, co w niej nabrzmiewa, co wcześniej lub później wybuchnie. A nie ma lepszej obrony niż śmiech. Śmiechem bronimy naszego rozsądku i naszej swobody. Bo jedno i drugie jest stale zagrożone, także w warunkach naszej wolności. Dzisiaj śmieszy mnie to, co jednocześnie martwi. Wolność ma swoje skutki uboczne - wyzwoliła tyle przygnębiającej głupoty. Humor, podobnie jak tragizm, stanowi dla mnie sposób odkrywania ludzkiej prawdy, która jest tragiczna i komiczna zarazem, jest sposobem patrzenia na świat, jest wreszcie - co niewielu pojęciom się zdarza - środkiem i celem jednocześnie. Bywa także bardzo czułym barometrem swojego czasu. Nasza współczesność w dużej mierze zabarwia go ironią i goryczą. Bohaterowie większości moich sztuk, jak "Opresje", "Mirakle" czy "Jesteś mój", żyją w świecie stworzonym z elementów realnych i prawdopodobnych, a więc żyją w świecie możliwym, gdzie prawdopodobieństwo, nie prawda, jest wartością najwyższą. Pociągają mnie te drogi, którymi rzeczywistość nie poszła, a także te istniejące jedynie w domyśle, w przeczuciu. W stwarzaniu takiej przedrzeczywistości widzę jedno z naczelnych zadań sztuki. Niekiedy jednak ta wykreowana przed-- rzeczywistość staje się realnością. Cóż - jak mawia moja żona - życia nie da się przejaskrawić...

Skoro mówimy o zapisywaniu absurdów tego świata, porozmawiajmy o piórze - spod znaku Czechowa, ale i Gogola? Mam wrażenie, że równie bliscy są panu George Bernard Shaw, co Jean Giraudoux. Czy to pana mistrzowie?

- Dodałbym do nich Luigiego Pirandella. Ale szczególnie chętnie sięgam do lektur z czasów oświecenia - wtedy powstawała nowoczesna polszczyzna. A więc Ignacy Krasicki, Stanisław Trembecki, Franciszek Zabłocki. A z obcych - Voltaire, Diderot, Sterne. Wiara w możliwości człowieka, postawa racjonalistyczna i kategoria utopii - oto trzy wielkie przesłania tej wielkiej epoki. To moje sympatie światopoglądowe i językowe.

Czy pańscy bohaterowie je podzielają?

- W pewnym stopniu. Dlatego właśnie w epokę oświecenia uciekają współcześni bohaterowie mojej powieści "Wiek świateł". Ale już Matt ze sztuki "Seans prawdy" idzie o krok dalej - twierdzi, że musi być coś trzeciego poza racjonalizmem i irracjonalizmem. Otóż to. Mówimy tak wiele o rozwiązaniach alternatywnych; ale ileż jest alternatyw, których oba człony są złe? To niewyczerpalny temat dla literatury.

Należę do autorów ukrytych za tekstem i bohaterami. Inaczej pewnie pisałbym wiersze, poeci są wylewniejsi. Staram się, aby moi bohaterowie mieli różne punkty widzenia. To ludzie, nierzadko śmieszni i bezradni, stale poszukujący swojej prawdy. Często są to racjonaliści, którym nie sprawdził się racjonalizm, i idealiści, którzy nie mogą znaleźć idei doskonałej. Mają poczucie, że tkwią w pewnych układach wbrew własnej woli, że różnią się nie tym, czym warto się różnić, biorą udział w grze, w której są nikłe szansę na wygraną. Przegrywają, a jednak marzą dalej o wygranej. Tacy są też bohaterowie mojej najnowszej książki "Pan Fiasko i jego sukcesy".

Noszącej podtytuł Powiastka zgoła optymistyczna...

- Tak. Na szczęście ratuje ich - i autora także - humor. W moich utworach są różne ingrediencje: humor, satyra, ironia, sarkazm, ale i czułość. Mam dla moich bohaterów wiele sympatii - i współczucia. Zachowuję wobec nich czuły dystans. Czy są prawdziwi? Może. Prawdziwy ma być przede wszystkim odbiorca: czytelnik, słuchacz, widz. Literatura powinna go zapraszać i zachęcać do współtworzenia i aktywności. Bierność to siostra zastoju. Wciąż za dużo ufności pokładamy w sile rzeczy, a za mało w sile myśli, woli, projektu, planu. Za mało też ufamy kulturze i jej sile sprawczej w kreowaniu świata. Sądzę, że więcej tajemnic kryje w sobie los człowieka niż jego psychologia, chociaż warunkują się nawzajem. Moi bohaterowie są zawieszeni między tym, co realne, a tym, co możliwe. Projektowanie wciąż nowych rzeczywistości jest ich trudno osiągalnym celem i przeznaczeniem.

Słysząc niedawno o jubileuszu słuchowiska radiowego, pomyślałam, że pan i słuchowiska jesteście niemal rówieśnikami.

- Moja przygoda z radiem zaczęła się sześćdziesiąt lat temu w Redakcji Satyry, gdzie zdobywałem szlify u boku takich mistrzów jak Zenon Wiktorczyk, Jerzy Wasowski, Ludwik Górski, Ziemowit Kuniński czy Jeremi Przybora, który był także reżyserem moich pierwszych słuchowisk. Potem przez lata pracowałem w Redakcji Słuchowisk, która skupiała całe grono pisarzy z pokolenia "Współczesności" - Jerzy Krzysztoń, Władysław Terlecki, Janusz Krasiński, Jarosław Abramow-Newerly, Włodzimierz Odojewski czy młodszy od nas Kazimierz Orłoś. Pisanie dla radia to tworzenie obszaru wyobraźni, dla której najwłaściwszym narzędziem jest słowo. Słowo, które nie dopowiada, lecz sugeruje, inspiruje i pobudza. Bo w moim pojęciu język stanowi kod genetyczny kultury. Specyfika radia zaczyna się już na etapie budowy zdania. Tu zdanie musi być zwięzłe, zawierać maksymalnie duży ładunek sugestii obrazowej, intelektualnej, emocjonalnej. Bliski mi jest pogląd Peipera, że "tylko zdanie może być terenem zdobyczy literackiej". Sądzę, że istotne tajemnice języka, a więc i tajemnice literatury, tkwią właśnie w składni. Dlatego tak bardzo cenię sobie literaturę czytaną w radiu. Miałem szczęście słyszeć swoją prozę w interpretacjach najwybitniejszych polskich aktorów.

Istnieje jednak powszechne przekonanie, że radio to sztuka bardzo ulotna.

- Cóż złego w ulotności? Demokryt wierzył (ja też), że powietrze wypełnione jest atomami ducha. To także ulotność. Ale żeby w to wierzyć, trzeba wyobraźni - może nawet więcej niż wiary. Forma słuchowiska właśnie dlatego jest mi tak bliska, że w radio wytwarza się intymny stosunek między autorem, aktorem i słuchaczem. A to sprzyja rozwijaniu wrażliwości, fantazji, wyobraźni, jakże ważnych dla współczesnego człowieka.

Moje słuchowiska, także za sprawą znakomitych kreacji aktorskich, nie są jednak aż tak bardzo ulotne. Żyją, są wznawiane na antenie radia, a także dostępne na platformie Instytutu Audiowizualnego. W tych pierwszych z lat sześćdziesiątych grał jeszcze Jan Kurnakowicz! Kiedy dla celów archiwalnych kompletowałem bibliografię swoich stu pięćdziesięciu słuchowisk, uświadomiłem sobie, że przegląda się w nich historia polskiego teatru. Żeby wymienić tylko kilka nazwisk: Aleksandra Śląska, Irena Kwiatkowska, Jan Świderski, Tadeusz Fijewski, Gustaw Holoubek, Wiesław Michnikowski, Andrzej Łapicki. Miałem również szczęście do reżyserów - poczynając od Jeremiego Przybory i Zenona Wiktorczyka, poprzez Zbigniewa Kopalkę - radiowego wizjonera i odważnego eksperymentatora, Juliusza Owidzkiego, Edwarda Płaczka i Andrzeja Łapickiego, po Andrzeja Zakrzewskiego, Henryka Rozena czy Janusza Kukułę.

Pańskie słuchowiska były także tłumaczone na kilkanaście języków i nadawane w europejskich rozgłośniach od Norwegii i Anglii, poprzez Niemcy i Włochy po Chorwację. Ponadto część z nich zaistniała w druku, także w postaci książkowej. "Pangea", "Siła przyciągania", "Aria na tysiąc głosów", "Szepty, podszepty" - to tomy skupiające istotną część pańskiego dorobku radiowego. Niektóre ze słuchowisk zawędrowały też na scenę teatralną i do telewizji. Pamiętam je jeszcze z dzieciństwa. Słucham ich i dziś.

Bardzo późno zaczął pan pisać książki dla dzieci.

- Z dziecięcym odbiorcą zetknąłem się dosyć wcześnie - jako młody tata opowiadałem córce Liliance bajki na dobranoc. Tak powstało słuchowisko "Zwierzęta z niebieskiego zoo". Potem, w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, napisałem kilka innych słuchowisk i sztuk z myślą o młodych. Do bajek prozą zachęciła mnie dorosła Liliana, sama pisząca dla dzieci. Ilekroć zbliżam się do młodego czytelnika bądź widza, czynię to jednak w przekonaniu, że kontynent literatury jest jeden, jakkolwiek mocno zróżnicowany Młody odbiorca zawsze mnie intrygował jako ten, który przeżywa okres największej ciekawości i największej wrażliwości. Dla niego świat składa się z samych znaków i sygnałów, którym trzeba dopiero nadać sens i znaczenie. To bardzo inspirujące. Myślę jednak, że dobry utwór dla dzieci powstaje wtedy, kiedy autor pisze go po części dla siebie.

Czy również dla siebie pisał pan sztuki lalkowe?

- Po części. Bo wbrew powszechnemu przekonaniu teatr lalek czy szerzej figur nie ogranicza się do adresata dziecięcego. Lubię myśleć o teatrze figur jako o najwyższej formie teatru. To teatr redukujący człowieka do głosu, do języka, słowa, a zatem do tego, co najlepiej służy wyrażaniu myśli. Lalka, stwór z pogranicza świata martwego i żywego, to w moim pojęciu aktor idealny, który tworzy, nie zaś naśladuje, to istota niepodległa wobec praw natury, wolna od prawa ciążenia, nieprzykuta do ziemi. Jej żywiołem jest swoboda. Ma jej tyle, ile jej jest w całej naszej wyobraźni, a nawet i tę odrobinę więcej, bo dodaje do niej własną magiczną tajemniczość, której my sami nie posiadamy. Ten magiczny aspekt figury zawsze mnie fascynował. Zanim napisałem pierwszą sztukę lalkową "Pan to i Pan tamto", powstał monodram "Lalki, moje ciche siostry" - właśnie o magii, dla której lalka jest medium doskonałym. Lalka ponadto kocha groteskę. I ten aspekt jest dla mnie - autora widzącego w grotesce antidotum na tragiczność życia i najlepszą, bo paradoksalną drogę ku prawdzie - specjalnie bliski. Teatr lalek istniał od początku przy pisarskiej drodze, po której się poruszam. Istotnymi bohaterami "Misji" są aktorzy - lalkarze. W "Opresjach", sztuce o rozbudowanej oprawie scenograficznej, ożywa pełna manekinów pracownia malarska mistrza Jana, przenosząc bohaterów w xix wiek. Lalka to dla mnie odbicie człowieka w materii, w pewnym sensie jego lustro.

Wróćmy do odbiorcy dziecięcego. Mam wrażenie, że w książkach dla dzieci używa pan najmocniej pazura satyrycznego -pisząc tak naprawdę nie tylko dla wnucząt, ale i (a może przede wszystkim) dla rodziców i dziadków.

Przygotowywana do druku "Baśń o łatającym rumaku" to najlepszej próby satyra polityczna - o władcy, którego państwo pustoszeje... Podobnie przejaskrawione portrety władców widzimy w "Baśni o latającym dywanie" czy w "Wyprawie do kraju Księcia Marginala".

- Bliskie mi są słowa Diderota, że gdyby nie rząd i Kościół, nie byłoby o czym pisać. Ale jest jeszcze społeczeństwo i jest jednostka. W moich bajkach - jak się okazuje, nie tylko dla dzieci - próbuję naszkicować portret społeczeństwa, którego rozliczne wady są jego własnym dorobkiem, nie tylko rezultatem wadliwego systemu politycznego. Dopiero przy poważnej próbie reformowania okazuje się, jak silne jest nasze przywiązanie do niektórych, wcale nie najlepszych cech systemowych. Materiału na groteskę nigdy nie zabraknie...

Pamiętam, jak kiedyś zażartował pan, że pozazdrościł pisania bajek swojej córce Lilianie. Myślę, że to dobry moment, by opowiedzieć o pańskiej rodzinie, w której wszyscy związani są z literaturą.

- Rzeczywiście jesteśmy literacką rodziną. Wszyscy troje żyjemy z pióra. Sława, moja żona, jest autorką trzech książek o sztuce radiowej i dramaturgii teatralnej. Zaś Liliana - bajkopisarką. Ale na tę artystyczną rodzinną tradycję złożyły się co najmniej trzy nacje. Mój ojciec był Polakiem, matka Francuzką, a babka - Rosjanką. Wśród naszych francuskich kuzynów było dwóch znanych paryskich aktorów teatralnych, Leo Peltier i Paul Courant, który był także dramaturgiem. Zaś mój młodszy kuzyn Claude jest autorem książek eseistycznych. Jeśli dodać do tego paryskiego dziadka Ernesta, który amatorsko zajmował się malarstwem, i polskiego dziadka Jana, który z zawodu był... koronkarzem (jakże artystyczna profesja!), to rysuje się dosyć wielobarwny obraz naszego rodu.

Spotykamy się tuż po wydaniu "Pana Fiasho", niedługo przed premierą "Baśni o latającym rumaku", która ukaże się w serii "Wieczne Pióra". Czy czuje się pan klasykiem?

- Ktoś z radiowców kiedyś żartobliwie nazwał mnie księciem słuchowiska. Ale żeby poczuć się klasykiem, trzeba mieć co najmniej dwieście lat. Do tego jubileuszu jeszcze mi trochę brakuje.

***

HENRYK

Bardijewski

Urodził się w 1932 roku w Częstochowie. Studiował filologię polską i bibliotekoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Pracował w Bibliotece Narodowej (1953-1957), a następnie jako redaktor w Dziale Literackim Polskiego Radia w Warszawie. Przez kilka lat kierował tam Redakcją Słuchowisk, później (do roku 1985) był konsultantem literackim w zakresie dramaturgii radiowej.

Jako pisarz debiutował w 1955 roku. Uprawia dramat i prozę. Jest autorem około trzydziestu książek - powieści, tomów opowiadań, bajek dla dzieci oraz zbiorów słuchowisk i dramatów. Ma w swoim dorobku sto pięćdziesiąt słuchowisk radiowych, ponad trzydzieści sztuk teatralnych i telewizyjnych.

Otrzymał wiele nagród w konkursach literackich, dwukrotnie nagrodę Komitetu ds. Radia i Telewizji za całokształt twórczości w dziedzinie dramaturgii radiowej (1971, 1983). Jest również laureatem nagrody Teatru Polskiego Radia - Honorowy Wielki Splendor (2002), Nagrody im. CK. Norwida (2007), Nagrody Prezydenta Miasta Częstochowy (2009) oraz Nagrody Literackiej im. Władysława Reymonta (2011).

Publikacje książkowe to m.in.: opowiadania - Rysunki na piasku (1962), Talizman i inne opowiadania (1965), Alibi (1966), Lustra (1972), Jak zostać monarchistą, a właściwie królem (1976), Pochód Don Kichotów (1977), Klawiatura (1977), Dzień niepokoju (1979), Kraina intymności (1979), Czekanie na znak (1985), Spis rzeczy i inne opowiadania (2001), Dzikie anioły (2006), Blisko, lza blisko (2010), Przelotna radość (2012), Pan Fiasko i jego sukcesy (2017); powieści - Rzut podkową (1979), Irytacje (1984), Wiek świateł (1992); słuchowiska i dramaty - Siła przyciągania (1975), Dramaty (1981), Pangea, Małe dramaty (1984), Komu sekret (1985), Aria na tysiąc głosów (2004), Szepty, podszepty (2009); książki dla dzieci - Złoty potok (2006), Baśń o latającym dywanie (2006), Bajka na biegunach (2008), Wyprawa do kraju księcia Marginała (2009), Każdy może zostać... odkrywcą (2009). W przygotowaniu znajduje się Baśń o latającym rumaku.

Jego utwory zostały przetłumaczone na kilkanaście języków. Słuchowiska były realizowane w rozgłośniach radiowych w Niemczech, Włoszech, Wielkiej Brytanii, Czechach, Słowenii, Słowacji, Bułgarii, Norwegii, Chorwacji. Dwukrotnie reprezentowały Polskie Radio w prestiżowym konkursie dla twórców radiowych, telewizyjnych i internetowych Prix Italia.

Za swoje dokonania w dziedzinie literatury i teatru został uhonorowany Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (1998), odznaką Zasłużony Działacz Kultury (1996) oraz Srebrnym Medalem "Zasłużony Kulturze Gloria Artis" (2012).

L.B.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji