W rempie czardasza
Obchodząca w tym roku 45-lecie istnienia Operetka Wrocławska sięgnęła po żelazny repertuar, wystawiając w sobotę "Księżniczkę czardasza" Kalmána. Jubileuszowi towarzyszy jednak bardzo nierówne przedstawienie.
Nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że słowa reżyserującego spektakl Igora Przegrodzkiego okazały się prorocze. Przed premierą zwierzył się na konferencji prasowej, że po pierwszym akcie był załamany, po drugim szczęśliwy, a nad trzecim jeszcze pracuje.
Pierwszy akt wprowadzający nas w świat hulaszczych arystokratów i szansonistek z variété Orfeum rozczarował. W napięciu czekaliśmy na moment pojawienia się na scenie głównej bohaterki - pięknej Sylvy Varescu, czyli przyczyny wszelkiego zamieszania (Ewa Klaniecka). Jej wejście jednak nikogo nie olśniło. Zaczęliśmy wyobrażać sobie na jej miejscu artystkę nieco młodszą, a przez to bardziej przekonującą. Gdyby jeszcze broniła się kreacją wokalną! Ale Sylva śpiewa głosem bardzo przeforsowanym, ostrym, o nieprzyjemnej emisji, przesadnie rozwibrowanym.
Podobnie czardasz: miał być ognisty, porywający - a wydawało się, że tancerzom mylą się kroki, jakby mieli za mało czasu, żeby zsynchronizować swoje i ruchy. A jak powinno to wyglądać? Wystarczy obejrzeć kilka wideoklipów Madonny, w których układy taneczne są tak dopracowane jak w rosyjskim balecie. Blado wypadły też szansonistki, które miały być zapewne uwodzicielskie i dekadenckie. Kiedy wyległy na scenę, aby otoczyć hrabiego Boni, przypominały stadko rozgdakanych kur - a nie kokieteryjne panienki z variété, dla których zrujnował się niejeden potomek arystokratycznego rodu.
Również szalona miłość księcia Edwina (Ryszard Klaniecki) do pięknej Sylvy nie jest wystarczająco szalona. Miała wzruszać, a nie wzrusza. Jego postawa wydaje się sztywna, zbyt patetyczna. Na próżno próbujemy doszukać się w nim jakiegoś naturalnego odruchu. Śpiewa wprawdzie ładniej od Sylvy, ale i w jego głosie - było nie było głównego bohatera- nie znajdziemy wystarczającego blasku (nie brakuje za to irytującego rozwibrowania). Nie udały się też w I akcie scenki humorystyczne, które miały rozśmieszyć widzów. Na widowni cisza jak makiem zasiał.
Na szczęście, niczym w prawdziwym czardaszu, dalsza część ma żywsze tempo. Porywa nas cały drugi akt. Oto akcja przenosi się do rodzinnego pałacu księcia Edwina, gdzie właśnie trwa bal zaręczynowy. Leopold Maria książę von Lippert-Weylersheim, ojciec Edwina - nieco przygarbiony i kuśtykający staruszek, swoimi dowcipami wreszcie doprowadza publiczność do łez (rewelacyjny aktorsko Roman Baranowicz).
Uwierzyliśmy też w miłość hrabiego Boni (Tomasz Sztonyk) i hrabianki Anastazji (Ewa Szydło). Hrabia Boni - lekki, żartobliwy, młodzieńczy, a jego partnerka hrabianka Anastazja ujmuje świeżością i jest zalotna właśnie tak, jak mogłaby być sama księżniczka czardasza. W drugim akcie ciekawiej wypadła też gwiazda variété - Sylva. Kiedy oznajmiła na balu, że zwraca wolność księciu Edwinowi, w końcu pojawiła się w jej głosie nutka sentymentu.
Brawurowo kończy się akt trzeci, w którym do tańca wyrywa się sam książę Leopold Maria, i to bez swojej nieodłącznej laseczki. Zachwyca tu nas również pomysł wprowadzenia do akcji hotelowych boyów, którzy przechadzają się po hallu z prawdziwymi pieskami! Do wyobraźni przemawia też scenografia. Eleganckie drzwi obrotowe, w których pojawiają się kolejni bohaterowie, niewielka recepcja, w końcu rząd pokoi na piętrze. Tak mógł wyglądać przytulny wiedeński hotelik.
"Księżniczkę czardasza" obroniła reżyseria, scenografia i talent niektórych aktorów, potrafiących ukazać komizm sytuacji i postaci. Spisuje się także orkiestra, choć brzmi często zbyt delikatnie. A że nie mamy tu kogo posłuchać na scenie? To nie jest wielki problem: zmieńcie tylko kilka nazwisk.