Artykuły

Tak się nie mówi do widzenia

Oto przepis na spektakl autor­stwa Stowarzyszenia Dialog z Krakowa: weź dwa drewniane koz­ły, dwie metalowe prycze, szary pa­rawan i trzech aktorów. Aktorów przebierz i naucz tekstu. Może być "Kubuś Fatalista i jego pan" Dide­rota. Uwaga: przepisu nie stosować, jeśli publiczność przychodzi na spek­takl z pomidorami.

Krakowskie Stowarzyszenie Teatr Dialog Edwarda Żentary przez dwa ostatnie sezony opiekowało się gru­dziądzką sceną. Zważywszy na szczup­łość kasy, jaką dostało na ten cel (80 tys. zł rocznie), nie było źle. Na pewno jednak nie będziemy dobrze wspominać pożegnal­nej premiery "Kubusia Fatalisty" w reży­serii (uznajmy, że takowa była) Tomasza Piaseckiego, alias Kubusia na scenie.

Prześmiewaną przez oświeconego Dide­rota ideę fatalizmu jako pewnej siły spraw­czej świata, istniejącej poza naturą wiary w zapisane przeznaczenie, tu najwyraźniej pomylono z ciągiem zdarzeń fatalnych, w znaczeniu pechowych.

Na przykład Kubuś z rozmachem sa­dza swego pana (Jacek Milczanowski) na drewnianego kozła udającego konia, aż ten zgina się z bólu nad swoimi klej­notami. To jest pierwszy rodzaj fataliz­mu, inscenizowanego seryjnie. Wypa­dło nadzwyczaj realistycznie. Jak pan Milczanowski mógł zejść potem ze sce­ny, wie tylko on sam. Jest też fatalizm jednostkowy - epizodyczny: Kubuś upi­ja się w sztok i z łoskotem pada na sce­nę, bo nie ma łóżka.

Reszta przedstawienia to fatalizm ględzący przez godzinę i czterdzieści mi­nut. Widz już w końcu się gubi, o co w tych Kubusiowych opowiastkach chodzi. Zresztą ględzi nie tylko on, ale także karczmarka Beata Wojciechowska przez znaczną część przedstawienia. Ca­ła trójka wypija przy tym trzy butelki pły­nu w butelkach po winie i udaje pijanych. Widz gubi się w wątkach opowieści, tych niby-libertyńskich romansach, ni to śmiesznych, ni ciekawych. Choćby czło­wiek nie wiadomo jak wysilił uwagę, to nie wiadomo, o co chodzi: kto z kim, po co i z czego oni się tak śmieją? Od cza­su do czasu panowie siadają na kozły i gibają biodrami, udając jazdę konną. Że­by chociaż wpleść tu jakiś ożywiający akcent współczesny, na przykład ubrać karczmarkę w strój króliczka "Playboya" i już byłoby może inaczej? Bo dlaczegóż ma nas obchodzić oświeceniowa rozpra­wa ze stereotypami epoki?

Przez godzinę i czterdzieści minut wi­dza intryguje jedno: ciekawe, jak można zakończyć to coś na scenie. Można. Na koniec słyszymy takie dictum z ust uśmiechniętej Beaty Wojciechowskiej: "Pamiętajcie, że liche przedstawienia to najbardziej niewinne przedstawienia". Otóż nie. Liche przedstawienia są po prostu liche i nic więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji