Artykuły

Przestaję się wstydzić

- Ta realizacja jest przewrotna, bo stała się najbardziej realistyczną w moim dorobku - mówi reżyser MARIUSZ TRELIŃSKI o premierze "La Bohéme" w Operze Narodowej.

Jan Bończa-Szabłowski: Niektórzy odbierają "La Bohéme" jako sympatyczną, ale dość staroświecką opowieść o miłości. Co zdecydowało o wybraniu przez pana tego utworu?

Mariusz Treliński: "La Bohéme" Pucciniego jest mi szczególnie bliska. To pierwsza opera, jakiej w ogóle wysłuchałem. Opery Pucciniego porażają prawdą emocji. Można się jej poddać, tworząc sentymentalnie ckliwą historyjkę, albo jej sprostać. Wtedy "La Bohéme" może stać się opowieścią o spotkaniu, które przemienia, nadaje nową perspektywę. Oto śmiertelnie chora kobieta przychodzi do mężczyzny, żeby go kochać, żeby z nim zasmakować ostatnich pięć minut swojego życia. Żeby przy nim umrzeć. Puccini zadaje też pytanie: co znaczy ofiarować się z miłości? A przecież mężczyzna, do którego przychodzi kobieta, jest początkującym poetą, artystą, ekstrawagancją i kabotyństwem pokrywającym pustkę. Spotykamy go w momencie kryzysu, kiedy niszczy swoje dzieło. Ale dzięki bliskim i intensywnym spotkaniu z miłością i śmiercią może narodzić się na nowo...

Przystępując do pracy nad tą inscenizacją, inspiracji szukał pan w artykułach Susan Sontag.

Główna bohaterka " La Bohéme", Mimi, jest śmiertelnie chora na gruźlicę, którą amerykańska eseistka określiła jako "chorobę czasu". Gruźlica przyspiesza życie, czyni je bardziej wyrazistym; budzi ją nadmiar namiętności, a objawy choroby stają się tożsame z przejawami miłości, wyzwalają je. To wszystko cudownie istnieje u Pucciniego. Choroba Mimi jest szczególnym stanem - nadświadomości, rozedrgania, przezroczystości, uduchowienia. Właśnie w chorobie i śmierci możliwe jest przewartościowanie, przywrócenie podstawowym pojęciom i słowom ich prawdziwego sensu. W czasach Pucciniego taką mityczną chorobą była właśnie gruźlica, dziś jest nią rak.

Puccini sytuuje opowieść bardzo konkretnie, w Paryżu w XIX wieku, a pan?

W operze często zatrzymujemy się na folklorze, kliszach, które zaciemniają pole widzenia i spychają opowieść w banał. Wydaje nam się, że w "Madame Butterfly" muszą pojawić się kimona i parasolki, a w " La Bohéme" kankany, szampan, paryski światek belle epoque. To wszystko może i jest kolorowe, wdzięczne, ale zawęża obraz. Nie dostrzegamy wówczas ani ludzi, ani ich dramatu. Historia, którą opowiadamy, mogła wydarzyć się wszędzie, jej tłem jest współczesna metropolia, miejscem akcji - atelier, nocny klub... Opowiadamy o współczesnym świecie, przez który przechodzi śmierć, a ludzie zaczynają inaczej patrzeć na życie.

Na jednej z prób odwiedził nas Andrzej Kreutz-Majewski, scenograf ostatniej inscenizacji " La Bohéme" w Teatrze Wielkim w Warszawie. Powiedział, że tak właśnie wygląda dziś Paryż późną nocą, ukryty za żaluzjami, Paryż, który śpi. To najlepsza recenzja, jaką przed premierą mogliśmy usłyszeć.

Podobno Musetta będzie przypominać w tej inscenizacji piosenkarkę Madonnę.

Wielokrotnie powtarzałem, że na scenie nie interesuje mnie realizm. Ale ta realizacja jest przewrotna, bo stała się najbardziej realistyczną w moim dorobku. Dużo w niej filmowych inspiracji i obrazów, choćby z Antonioniego czy Wonga Kar-waia. Mam jednak wrażenie, że "filmowość" jest tylko innym rodzajem konwencji. Na scenie przegląda się rzeczywistość, więc nasuwają się pewne analogie. Ale nie powiedziałbym, że to właśnie Madonna była moim natchnieniem czy inspiracją.

Czy były rozbieżności z dyrektorem muzycznym Kazimierzem Kordem w ustalaniu obsady? Bohaterowie " La Bohéme" są bardzo młodymi ludźmi. A młodość i doświadczenie wokalne nie zawsze idą w parze...

Współpraca z Kazimierzem Kordem należy do najbardziej inspirujących w moim artystycznym życiu. To człowiek, który niewątpliwie stoi na straży muzycznych pryncypiów, ale pamięta, że opowieść pokazywana na scenie musi być wiarygodna. Często przypominam sobie jego słowa o reżyserowaniu opery: to musi być to, ale inaczej, ale dalej... Niewątpliwie wśród śpiewaków nie jest łatwo znaleźć takich, którzy potrafią jednocześnie dobrze zaśpiewać i prawdziwie zagrać, i dobrze wyglądać. Dlatego właśnie ważnym pomysłem jest stworzenie przy Operze Narodowej szkoły mistrzów. Ona daje szansę zetknięcia bardzo młodych i bardzo zdolnych śpiewaków z wielkimi osobowościami świata opery. Po długich poszukiwaniach udało nam się wyłonić grupę ciekawych młodych ludzi, których, mamy nadzieję, już niedługo oglądać na narodowej scenie.

Puccini twierdził, że kiedy pisał ostatni akt, płakał...

Im jestem bliżej finału, tym bardziej czuję, jaka siła i wzruszenie tkwi w tej muzyce. Jestem chyba w takim momencie życia, że przestaję się wstydzić. Z całą pokorą i zachwytem przyjmuję emocjonalizm Pucciniego i próbuję opowiedzieć tę historię miłości w perspektywie ostatecznej - kiedy stojąc jedną nogą na tamtym świecie, zostawiamy coś najbliższym. A łzy i wzruszenie... Wie pan, w sztuce jest coś z ożywiania materii. Kiedy eksperyment się uda - łzy są najszczerszym sprawdzianem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji