Artykuły

W rytm logiki narkomana

Wokół spektaklu "Trainspotting" w katowickim Teatrze Śląskim narosło sporo kontrowersji. Przedstawienie jak magnes przyciąga widzów spragnionych dramatów mówiących o ważnych aspektach współczesnego życia językiem żywym i mocnym. Paradoksalnie jednak większość widzów opuszcza teatr rozczarowana, z uczuciem niedosytu, nie znajdując w katowickim przedstawieniu elementów paralelnych z ich codziennością. "Trainspotting" bowiem - wbrew zapewnieniom twórców- nie stał się odbiciem współczesnego Śląska, nie stało się nic, co pozwoliłoby widzowi (zwłaszcza młodemu i zagubionemu, do którego ponoć spektakl był skierowany) odnaleźć w bohaterach swojej współczesności. Przedstawienie Michała Ratyńskiego - mimo aspiracji - nie jest bowiem krytyką skomplikowanej sytuacji ekonomicznej, kultury konsumpcji i zagubienia, ale zamyka się w skorupie jednego, wbrew pozorom, mało migotliwego tematu. Jest bezwarunkowym, brutalnym i bezwzględnym wejściem w świat narkomanów. Wej-ściem, które okazuje się doświadczeniem tyleż fascynującym, co nieznośnym. Być może to dyskomfort, który odczuwa widz, oglądając "Trainspotting", powoduje, że spektakl Ratyńskiego nie tylko podzielił publiczność, ale spowodował, że jego przeciwników jest więcej niż zwolenników. A jednak to właśnie perspektywa ćpuna (czy raczej ćpania) przydaje tej, być może nie do końca udanej, realizacji oryginalności.

"Trainspotting" jest przedstawieniem męczącym - za długim, zbyt nerwowym, zbyt histerycznym, czasem nawet bełkotliwym. Ale przecież histeria, zmiany nastrojów, oscylacja między euforią a depresją, miotanie się między brutalną i do granic bolesną rzeczywistością a nierealnym pięknem narkotykowych odlotów, agresja przechodząca w łagodność - to elementy codzienności narkomana. I choć cierpi na tym dramaturgia spektaklu, nie sposób nie dostrzec, jak konsekwentną drogę wybiera reżyser. Przedstawienie pulsuje zmiennym rytmem. Czasem bohaterowie zostają na moment zawieszeni w bezruchu, czasem wydarzenia następują po sobie tak szybko, że widz nie rozpoznaje upływu miesięcy czy lat. Linearność narracji zostaje rozbita - wydarzenia rozgrywają się przecież zgodnie z logiką narkomana: jeśli jest narkotyk, to wszystkie elementy układanki doskonale do siebie pasują, jeśli narkotyku nie ma, układanka się rozsypuje. Nerwowemu rytmowi podporządkowany zostaje - i to w najdrobniejszych szczegółach - cały spektakl. Aktorzy, co prawda ze zmiennym szczęściem, grają na najwyższej nucie. Dalej jest już tylko manieryczność lub śmieszność, zdradliwa egzaltacja. A jednak Alison Aliny Chechelskiej, Simon Artura Święsa, Tommy Marka Rachonia czy w końcu Mark Grzegorza Przybyła to ciekawie zarysowane typy ludzi. To portrety narkomanów, którzy biorą, bo chcą, bo muszą, bo nie potrafią znaleźć lepszego pomysłu na samych siebie. Chyba najmocniej w pamięć zapada rola Marka Rachonia, który poprzez narkotyki wyrasta z niewinności, znajdując w narkomańskiej dojrzałości jedynie pustkę i rozczarowanie. Nie będąc protagonistą, Rachoń niemal natychmiast przykuwa uwagę oszczędną grą, która krok po kroku rozwija się w kierunku niekontrolowanego wybuchu emocji.

Degrengolada bohaterów zostaje pokazana raczej w symbolu niż w dosłowności. Symboliczne są nawet losy poszczególnych postaci, które na zasadzie pars pro toto opowiadają losy społeczności narkomanów, gubiąc swoją indywidualność. Na scenie tylko raz oglądamy strzykawkę, rzadko pojawiają się elementy w bezpośredni i oczywisty sposób kojarzące się z narkomanią - prawie wszystko zastąpione jest metaforą. Ten ciekawy w swoim założeniu pomysł staje się, paradoksalnie, największym mankamentem spektaklu, przeładowanym nadmiarem obrazów i "efekciarstwa". I tu konsekwentne budowanie "narkotycznej rzeczywistości" zdaje się rozpadać, jak gdyby reżyser bał się zaufać własnemu pomysłowi lub - odwrotnie - uwierzył, że wprowadzenie w życie absolutnie wszystkich konceptów inscenizacyjnych może przedstawieniu wyjść na dobre. Spójność założenia tonie więc w nadmiarze. Trudno zrozumieć, w jakim celu reżyser zdecydował się na tak monumentalne wizje, na tak częste zmiany dekoracji, które niejednokrotnie wydają się jedynie pozornymi ruchami, niewnoszącymi niczego nowego. Natłok teatralnych chwytów w istocie robi ogłuszające wrażenie, a niektóre obrazy na długo pozostają w pamięci. Cóż z tego, kiedy pod powierzchnią bogactwa formy gubi się zarówno czytelny pomysł interpretacyjny, jak i znaczenie poszczególnych scen. Niewybaczalnym nieporozumieniem jest również konstrukcja całości: spektakl ma kilka finałów! Zamiast zdecydowanej puenty w "Trainspotting" Ratyńskiego mamy korowód kolejnych zakończeń, z których żadne nie domyka ostatecznie całości. Taka warsztatowa wpadka nie powinna przydarzać się profesjonaliście, bo kolejne powtórzenie tej samej myśli jest tu jedynie niepotrzebną tautologią.

Michał Ratyński nie wykorzystał swojej szansy. Zgubił ciekawą myśl, dał się ponieść efekciarstwu, w końcu - zmarnował potencjał aktorów. A jednak "Trainspotting" nie jest spektaklem, który zasługuje na całkowite potępienie. Szkoda, że realizatorzy zatrzymali się wpół drogi, nie chcąc lub bojąc się wykonać następny krok, którym powinno być spojrzenie na swoje dzieło z dystansu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji