Kompleks Wesela
Jakiego teatru potrzeba teraz w Polsce? Mikołaj Grabowski, jako autor adaptacji i reżyser "Obozu wszystkich świętych", nie każe nam się wahać ani przez chwilę. Jego zdaniem potrzeba ,,Wesela", to znaczy dzieła, które na nowo, z całą bezwzględnością, podejmie temat narodowy. Współczesną wersję "Wesela" ujrzał reżyser w napisanej i wydanej na emigracji z górą trzydzieści lat temu, w kraju drukowanej dopiero przed paroma miesiącami, powieści Tadeusza Nowakowskiego.
Przedstawieni w wybranym przez inscenizatora wątku powieści Polacy skupiają wszelkie najbardziej obrzydliwe i śmieszne wady wynikające z nietolerancji i ksenofobii. W imię uczuć patriotycznych dipisi wyklinają Polkę flirtującą z Niemcem, wiedzeni tymi samymi uczuciami próbują chronić rodaka, który dokonując rozboju, zamordował dwoje starych, bezbronnych ludzi. Swojego chorego dzielnie "bronią" przed spieszącym z pomocą pogotowiem niemieckim. Hołubiąc polskość jednocześnie skamlą przed amerykańskimi władzami wojskowymi o papiery emigracyjne do Stanów. Są śmieszni i tragiczni zarazem. Świat ich nie rozumie, oni z zamkniętego koła polskości nie potrafią się wyrwać.
Być może znajdą się "prawdziwi Polacy", którzy zaatakują Grabowskiego za taką kondensację drwiny z polskości, za "szarganie świętości''. Być może również sam autor będzie miał żal o zbyt jednostronne spreparowanie materiału powieści, podporządkowane jednej, efektownej tezie. Ja do reżysera nie mam żadnych pretensji. Zastanawiam się jednak, na ile problem chorobliwej polskości jest dziś autentycznym zagadnieniem, godnym najwybitniejszych twórców, na ile zaś przestaje być ważnym tematem, wypieranym przez bezwzględne, w inną stronę zwrócone życie. Śmiem nawet podejrzewać, że podniecenie polskością pobudzają paradoksalnie ci, którzy niepokoją się jej hipertrofią.
Grabowski tego nie zauważa i tworzy spektakl brzemienny w tyrady i przesiania, nasycony znaczeniem i pokutniczym biciem w drewniane kołatki. Jednym słowem, przegadany. Na szczęście reżyser bierze na warsztat materiał groteskowy, sam go oprawią w pyszne niekiedy sceny, w efekcie czego powstaje teatr, który nie nudzi, choć i nie porywa.
O tym, że z przeniesieniem materiału epickiego na scenę Grabowski radzi sobie bez zbytnich kłopotów, wiemy już nie od dziś. Adaptacji pod względem inscenizacyjnym trudno więc wiele zarzucić. Przeciwnie - warto zauważyć bardzo dobrą zbiorową scenę na imieninach u Tadzia Maczana, perfekcyjną scenę z opowiadaniem Mrożka.
Aktorstwo w tym przedstawieniu bardzo nierówne. Obok ciekawych kreacji stworzonych przez Ryszarda Sobolewskiego i obdarzonej potężną siłą komiczną Geny Wydrych, jest przecież także odtwórca głównej roli - Jacek Poniedziałek, który w dialogach z Urszulą zachowuje się jak świeżo zatrudniony statysta, obdarzony w ostatniej chwili rolą Hamleta.
Być może moje uwagi o spektaklu Grabowskiego spowodują pewną dezorientację u czytelnika, który nie wie w końcu co o tym wszystkim myśleć. Dobre to, czy niedobre?
Gdyby "Obóz wszystkich świętych" zrobił reżyser przeciętny, pochwaliłbym go za interesujące, choć nieco pachnące molami widowisko. Kiedy jednak na afiszu teatralnym widnieje nazwisko Mikołaja Grabowskiego, ganię go za zbyt niedokładne sterowanie lotem swojego pegaza. Bo chyba można mieć pretensje do jeźdźca, który wzlatując po to, by uzyskać rząd dusz, w efekcie zniżył lot ku poziomom bardzo przydatnej pomocy szkolnej.