Artykuły

Obóz wszystkich świętych

Tadeusz Nowakowski siedzi w pierwszym rzędzie bocznego sekto­ra. Z mojego miejsca widzę go jak na dłoni. Twarz szara, jakby wyrzeźbiona, bez gry­masu uśmiechu. Publiczność z dyskretną obojętnością spogląda w stronę pisarza-legendy. Gdyby to było dwa lata temu...

"Obóz wszystkich świętych" oficjalnie w Polsce ukazał się niedawno, ale pod ziemią krą­żył od wielu lat. Jest klasyką nurtu literatury rozprawiają­cej się z polskością - czyli zlepkiem naszych paskudnych narodowych cech. Akcja powieści toczy się tuż po wojnie w obozie dla polskich uchodź­ców w Niemczech, którym za­rządzają Amerykanie. Dlacze­go akurat ta książka zaintere­sowała Mikołaja Grabowskie­go? Pewnie dlatego, że od lat przyrządza w teatrze pasztety z polskiego piekła. Robił to w "Transatlantyku" Gombrowi­cza, i w "Pamiątkach Soplicy"...W całym cyklu insceniza­cji.

No wiec? - Kurtyna nie idzie w górę, bo jej nie ma. Ze wszystkich katów wypeł­zają uchodźcy; jacyś faceci w poszarzałych garniturkach, wygłodzone lumpy, podstarza­łe, pretensjonalne ciotki, sza­re gęsi z cieniutkimi warko­czykami, ksiądz i polski oficer, którego mundur pęcznieje w okolicy serca pod sloganem - honor i ojczyzna. Każda postać wyrazista, krwista. W pierw­szych dziewięciu minutach spe­ktaklu widać, że reżyser pa­nuje nad całym ansamblem i być może będzie to dobre przedstawienie. Nareszcie!

Tadeusz Nowakowski ma nieprzeniknioną twarz. Bierze go to mięso teatru, czy nie bie­rze? Nie wiem. Obok pisarza siedzi współadaptatorka ksią­żki - Iwona Bielska. Jest zde­nerwowana.

Na scenie dalej wszystko w porządku. Dobrze ustawione role rozwijają się same. Każdy aktor, nawet epizodzista ma swój benefisowy popis. Na przykład Wojciech Skibiński aż dwa razy. Mają swoje mo­menty i Andrzej Bryg i Ta­deusz Zięba i Bożena Adamek, która odgrywa studium pt. za­suszone staropanieństwo... Nie­stety nie mogę wymienić wszy­stkich nazwisk, bo by mi kar­tki brakło. Obsada jest bardzo duża.

Jakże to wszystko w teatrze bywa proste - jak w kulinarnym przepisie. Przede wszystkim weź dobrego kucha­rza: Takiego, który umiałby prawidłowo wymieszać skład­niki i nie dopuści, by zrobił się zakalec.

Mija pół godziny. Nowa­kowski dalej nieprzeni­kniony Zasłania twarz ręką. On nie ogląda. On słu­cha tekstu. Zaczynam też słu­chać. Prowadzi mnie to na ma­nowce. Uświadamiam sobie, zrazu niepewnie, a potem z całą pewnością, że mąka, z której został przyrządzony ten sceniczny placek jest stara i robaczywa i że nie należało jej używać. My, jako społe­czeństwo mamy hyzia na pun­kcie polskości. Jest to hyź kompleksiarzy z zaścianka. Wszelkie dyskusje o narodo­wych mitach toczą się w na­szym powojennym kraju w ta­kiej temperaturze, jakby już grały trąby na Sądzie Ostate­cznym, a Lucyper podgrzewał smołę. Musimy umierać za oj­czyznę - omdlewająco popiskują anioły. Musimy - głó­wnie niepotrzebnie, za to z fa­sonem - rechoczą diabły. No­wakowski opisał takież piekło min, póz i bohaterszczyzny, która psu na buty się zdała. Piekło z głównym rekwizytem - półmiskiem łososiowych ka­napek przyrządzonych dla Amerykanów przez obszarpańców z Polski. Zastaw się a postaw się, a ty Ameryko ra­tuj, bo sami ze sobą pozagryzamy się. Z Matką Boską na ustach! Nowakowski kładzie nam łopatą do głowy, iż je­steśmy narodem sfiksowanych swarliwych kabotynów, nie używających mózgu gdy trzeba, ciągle wystawiających łapy o pomoc, śmiesznych małych skundlonych! Co z tego wyni­ka. Nic! Dokładnie nic. Zwła­szcza - że mówiąc eufemisty­cznie - jest to połowiczna prawda. A poza tym teatr nie może liczyć na to, że widzów gwałtownie w aniołów prze­robi.

Pod wpływem tych masochi­stycznych ponurości zaczęłam zastanawiać się jaki obrazek obejrzałabym z przyjemnością w teatrze wiosną 91 roku. Chyba zwyczajny, że jacyś lu­dzie spotykają się i piją szam­pana, a potem coś robią i to ich zajmuje, a potem grają z dzieckiem w Macao. I aktorki nie są obdarte. I bo ja wiem co jeszcze... Nie piszą takich sztuk?

Szkoda pracy aktorów. Swoją drogą nie mają oni szczęścia w tym te­atrze. Szkoda reżysera - choć sam wybrał. To przedstawianie jest swoistym fenomenem: by­łoby dobre, może wybitne, gdyby nie tekst.

W finale Tadeusz Nowako­wski - kłaniając się publiczności - nie wyglądał na człowieka szczęśliwego. Najwięcej szumu robił kamerzysta za­chodniej telewizji, który usiło­wał zarejestrować zejście ze sceny specjalisty od narodowego fioła. Gdyby to było dwadzieścia lat temu...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji