Artykuły

Mariusz Grzegorzek: Dążyliśmy do Edenu, który był iluzją

- To, co interpretowaliśmy jako harmonijny rozwój cywilizacji, było niszczycielskim eksploatowaniem świata. Teraz, kiedy powoli wszystko się rozpada, pojawiają się pierwotne instynkty. Nie te, które skłaniają do jedzenia kiełków, przytulania drzew czy ucieczki na wieś, ale do zabijania - przed premierą "Czarownic z z Salem" w łódzkim Teatrze Jaracza mówi reżyser Mariusz Grzegorzek w rozmowie z Izabellą Adamczewską w Co jest grane24.

Izabella Adamczewska: Arthur Miller posłużył się w "Czarownicach" kostiumem historycznym, ale jego tekst opowiadał o współczesności. Jak będzie ze spektaklem? Czy grozi nam dziś Komisja do spraw Badania Działalności Antypolskiej?

Mariusz Grzegorzek: - Myślę, że ona już działa! Może jeszcze nieoficjalnie, ale wiele osób czuje na plecach jej oddech.

Nigdy nie sądziłem, że będę robić "Czarownice z Salem". Wydawały mi się zbyt proste do rozczytania. Uważałem, że metafora ucisku społeczno-politycznego, bazującego na irracjonalnej histerii - pozornie niepoważnej, lecz odbierającej ludziom życie - jest za ostra, zbyt jednoznaczna. Ale minęło dużo czasu, zmieniłem się nie tylko ja, również świat wokół nas. Uznałem, że zamiast bawić się w dramaturga, który dopisuje do tekstów aktualne wątki, warto wziąć dramat Millera i po prostu precyzyjnie przeanalizować to, co w nim jest, znajdując własne tropy interpretacyjne. Bo manipulacja społeczno-polityczna to tylko jeden z tematów tej sztuki. Zainteresował mnie też motyw mistyfikacji w związku między mężczyzną a kobietą. Relacja Abigail Williams, John Proctor i Elisabeth Proctor jest często ujmowana zbyt poczciwie, jako małżeński trójkąt. Abigail traktuje się jak oszołomioną i jednocześnie podłą istotę, która w imię zranionej dumy jest w stanie zniszczyć wszystko, natomiast pani Proctorowa to anioł, "matka Polka", która z godnością znosi upokorzenia, żeby zachować rodzinę. W naszym spektaklu jest inaczej. Nikt nie jest ani dobry, ani zły. Staraliśmy się wyposażyć bohaterów w dualną strukturę: by budzili naszą empatię, a jednocześnie lęk i poczucie destabilizacji.

Żyjemy w ogromnym debalansie. Nie wiemy, kim jesteśmy. Zło zaczyna się od niepewności, braku decyzji, zakłamania, nierozpoznania, oszukiwania samego siebie, nieumiejętności zharmonizowania przeciwstawnych żywiołów szalejących wewnątrz nas samych. To trzeci ważny temat naszego spektaklu. Bo to one są pierwotnym źródłem wszystkich opisywanych w dramacie Millera zjawisk.

Akcja nie będzie osadzona w XVII wieku?

- Nie używamy ani kostiumu historycznego, ani kontekstu współczesnego. A właściwie mieszamy oba, potęgując poczucie pewnej niespójności. Odwołujemy się też do społeczeństw pierwotnych. Upraszczamy i oczyszczamy relacje społeczne do poziomu jakiegoś plemienia afrykańskiego czy azjatyckiego, w którym są one niesamowicie wyostrzone. Chcemy, żeby widz otarł się o bardzo pierwotne uczucia. Wszystko, w co wierzyliśmy, cała cywilizacja, technologia, przekonanie, że będziemy osiągać nieustanny progres, odkryjemy lekarstwo na raka, zlikwidujemy głód, zawojujemy kosmos, okazało się iluzją. Dążyliśmy do Edenu, który był wytworem cynicznej manipulacji karmionej naszymi marzeniami, ssawką, która miała napędzać ekonomię tego świata. Nagle zorientowaliśmy się, że to, co wydawało nam się harmonijnym rozwojem, było niszczycielskim eksploatowaniem wszystkiego co mamy, świata i natury. Teraz to wszystko się rozpada i pojawiają się pierwotne instynkty. Nie te, które skłaniają do jedzenia kiełków, przytulania drzew czy ucieczki na wieś, ale do przemocy i zabijania.

W Teatrze Studyjnym wyreżyserował pan ostatnio "Diabła, który..." Johna Osborne'a. Czy "Czarownice z Salem" będą jego dopełnieniem?

- Jest w tych realizacjach większy nacisk na szerszy, społeczny kontekst. Czuję w związku z tym, co dzieje się wokół mnie, lęk i bezradność, oburzenie, gniew i chęć wycofania się. Te uczucia tak mnie destabilizowały, że podjąłem próbę rozbrojenia ich poprzez pracę w teatrze. Zarówno"Diabeł, który...", jak i "Czarownice z Salem" opowiadają o religii jako narzędziu manipulacji. To dla mnie niepojęte, że abstrakcyjny, poetycki znak wiary (tak rozumiem krzyż) może znowu stać się symbolem cynicznego narzędzia władzy.

Rozczarowałem się Kościołem jako zjawiskiem. Nie jestem osobą wierzącą, ale urodziłem się w 1962 roku i jako młody człowiek przeżywałem gwałtowne zmiany polityczne, narodzenie niepodległości, za którą bardzo tęskniliśmy i którą rozumieliśmy wtedy zupełnie inaczej. Urodziłem się w Cieszynie, jestem ewangelikiem augsburskim, ale moja żona jest katoliczką. Bliska mi była postawa dominikanów krakowskich, charakteryzująca się realną przyzwoitością, głębokością myśli, empatią, pomocą na każdym poziomie - od darów dla ludzi, którzy nie mieli co jeść, po wsparcie duchowe. Polski Kościół był wtedy instytucją niezwykle przyzwoitą, przynosił wielu otuchę i realną pomoc. Kiedy patrzę na to, co dzisiaj się dzieje, jestem wstrząśnięty.

Czy zrealizowana na potrzeby promocji spektaklu sesja zdjęciowa w technice mokrego kolodionu dopowiada coś do "Czarownic z Salem"?

- Człowiek jest tylko powłoką, naczyniem na różne energie, wcielenia, inkarnacje. Ta koncepcja nie jest wynikiem systematycznych poszukiwań duchowych związanych z konkretną wiarą, tylko silnego, intuicyjnego przeczucia, graniczącego z pewnością. Od lat zajmuję się grafiką komputerową, montażem filmowym, obrazem, którego już tak naprawdę nie ma, jest zbiorem pikseli, nie można go dotknąć, upalcować, podrzeć. Zawsze fascynowała mnie technika kolażu, pozwalająca połączyć w jedną strukturę rzeczy do siebie niepasujące tak, że efekt końcowy wywołuje w odbiorcy poczucie niepokoju. Ale po latach pikselozy zatęskniłem, by sięgnąć do farby, pędzla, błota - substancji, którą ludy pierwotne pokrywają ciała. Mokry kolodion, jedna z najstarszych technik fotograficznych, pokazuje potęgę materii w namacalny sposób. Kiedy wywoływaliśmy te zdjęcia, czuliśmy dreszcze. Jakbyśmy dostrzegli inne aspekty fotografowanych ludzi, ujawniające ukryte warstwy ich doświadczeń, energii wewnętrznej. Prawie każdy miał wrażenie, że ogląda nie siebie, lecz swoich przodków. Ta sesja jest w pewnym sensie kodą spektaklu. Pokazujemy siebie, sięgając do praźródeł.

"Czarownice z Salem" to koprodukcja Teatru Jaracza i Szkoły Filmowej. Spektakl powstaje z okazji 70-lecia Wydziału Aktorskiego.

- Chcemy mieszać energię. Szkoła Filmowa najsilniej związana jest właśnie z Jaraczem, współpracujemy z tym teatrem od wielu lat. W "Czarownicach" zagrają nasi profesorowie, pani dziekan, ale też studenci. Proctorem jest Ireneusz Czop, a Betty Parris to Paulina Walendziak, studentka III roku, którego wykładowcą opiekunem jest właśnie Czop. Pozostałe studentki to podopieczne Michała Staszczaka. Takich powiązań jest w tym spektaklu wiele. Wszystkie skwapliwie opisaliśmy w drukowanym programie spektaklu.

W oryginale dramat Millera ma tytuł "Tygiel".

- Zastanawialiśmy się, czy nie powrócić do tego mniej jednoznacznego, metaforycznego tytułu, ale uznaliśmy, że "Czarownice z Salem" już zapisały się wyraźnie w świadomości Polaków.

Mariusz Grzegorzek, rektor Szkoły Filmowej w Łodzi, reżyseruje w Teatrze Jaracza sztukę Arthura Millera, męża Marilyn Monroe, który za "Śmierć komiwojażera" dostał w 1949 roku Nagrodę Pulitzera. "Czarownice z Salem" ("The Crucible") - krytykę makkartyzmu - wystawiono po raz pierwszy w 1953 roku. Grzegorzek zajął się również kostiumami, scenografią i projekcjami. Reżyserię świateł powierzono Joannie Dylewskiej.

Johna Proctora gra Ireneusz Czop, Elizabeth Proctor - Matylda Paszczenko. W roli Abigail Williams zobaczymy Agnieszkę Więdłochę. Samuela Parrisa zagra Michał Staszczak (prorektor Szkoły Filmowej), Rebekę Nurse - Zofia Uzelac (dziekan Wydziału Aktorskiego). W obsadzie również studentki Szkoły Filmowej - Paulina Walendziak, Anna Paliga, Elżbieta Zajko i Izabela Dudziak.

- "Czarownice z Salem" to sztuka bardzo współczesna. Ludzka głupota jest niezmienna, jednostka zawsze staje się ofiarą rozjechaną walcem polityki, gospodarki, historii - mówi Ireneusz Czop.

Premiera - 1 i 2 kwietnia (sobota i niedziela), o godz. 19, na Dużej Scenie (ul. Jaracza 27). Kolejne spektakle - we wtorek i środę, o godz. 18. Bilety kosztują 33 i 38 zł (normalne) oraz 20 i 25 zł (ulgowe). W Teatrze Jaracza można również oglądać wystawę fotografii kolodionowych. Kilka zdjęć zostanie wyeksponowanych w OFF Piotrkowska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji