Artykuły

Cygańska miłość

Sławna węgierska reżyserka i wybitny polski aktor. Złośliwi mówili, że to para niedobrana. Ale MARTA MESZAROS i JAN NOWICKI są ze sobą już trzydzieści lat. Częściej osobno niż razem, ona w Budapeszcie, on w Krakowie. To daje im poczucie wolności. Bez niego nie potrafią żyć. Ale bez siebie także.

Marta właśnie wyreżyserowała w Warszawie "Księżniczkę czardasza" - narodową operetkę Węgrów. Jan miał śpiewać, ale uznał, że inni zrobią to lepiej. A że od 30 lat Jan Nowicki gra we wszystkich filmach Marty, nie mogło go zabraknąć i w tym spektaklu. Dlatego zmienił libretto i dopisał rolę dla siebie - kompozytora operetki Emmericha Kalmana.

Mówią, że kiedy się spotkali, byli posiniaczeni przez życie. Ona miała męża i troje dzieci, on - dwoje dzieci. Pochodzili z różnych krajów, różnych kultur, mieli odmienne doświadczenia. Ona ambitna i uparta, on traktujący karierę jako pasmo przygód, biorący to, co przyniesie los. Połączył ich jednakowy stosunek do sukcesów i porażek: pierwsze przyjmują bez euforii, drugie bez tragizmu. Mają dwa wspólne domy: w Krakowie i w Kowalu - rodzinnej miejscowości Jana Nowickiego. Marta Meszaros nigdy nie wprowadziła się na stałe do żadnego z nich.

GALA: Budzicie emocje: podziw, zazdrość, zdziwienie. Jesteście niezwykłą parą.

MARTA MESZAROS: Mamy nadzieję.

JAN NOWICKI: Nie mam takiej nadziei i nie odbieram nas jako pary niezwykłej. Faktycznie jesteśmy ze sobą 30 lat, ale co z tego? Takich par jest dużo. Interesujące jest to, z jakiego powodu ludzie są ze sobą. Bardzo często dlatego, że są na siebie skazani. Nie rozwodzą się z powodu mieszkania, telefonu, zdrowia, dzieci czy czegoś innego. To nie jest sukces być z kimś 30 lat, ale być z nim z sensem. Nasza tajemnica tkwi w tym, że przede wszystkim trzeba być razem i jednocześnie nie być.

GALA: Czyli tak jak wy więcej czasu spędzać osobno? Wciąż się witać i żegnać, i udawać, że to pierwsza randka?

MARTA: Po pierwsze niczego nie wolno udawać.

JAN: Nie wolno się rozsiąść w związku jak w wygodnym fotelu i nie należy szukać poczucia bezpieczeństwa. Ani Marcie, ani mnie przez wiele lat to poczucie bezpieczeństwa nie było w ogóle potrzebne. Dopiero od niedawna stało się ważne, zapewne z powodu starości. W naszym związku zawsze czuliśmy umiarkowane zagrożenie jeśli chodzi o partnera. To znaczy mieliśmy świadomość, że ta druga osoba może w każdej chwili odejść od nas, podobnie jak my od niej. Wiedziałem, że gdybym odszedł, Marta nie podetnie sobie żył ani nie zwariuje, ale będzie normalnie pracować, a nawet o tym rozstaniu nakręci film.

GALA: Nie przecenia pan wytrzymałości pani Marty? Porzucane kobiety wpadają w depresję, sądzą, że świat im się zawalił.

JAN: Uważamy, że nie wolno siebie traktować tak piekielnie serio, raczej odbierać związek jako zabawę dwojga ludzi w życie. Nawet odruchy serca należy przyjmować z dystansem. Nasza zabawa w życie trwa tak

jak w wygodnym fotelu i nie należy szukać w nim poczucia bezpieczeństwa. Nam nie było to w ogóle potrzebne. Nie wolno się rozsiąść w związku długo, że nawet już nie ma sensu odchodzić. Bo potem może się okazać, że człowiek gdzieś się zapałęta, zakocha i nie ma dość siły, by wrócić. A właśnie te powroty są takie fantastyczne.

GALA: Zapałęta, zakocha? Myślałam, że łączy was miłość.

JAN: Tak, ale mimo to jestem otwarty na nowe wyzwania. Oczekiwanie na pojawienie się nowego człowieka i na nową miłość jest czymś takim, jak oczekiwanie na wiosnę. Czuje się pragnienie: a może w moim życiu jeszcze coś niezwykłego się wydarzy, może świat zawiruje? Chociaż, jak widzę, z wiekiem człowiek upatruje w tym coraz mniejszy sens i ma coraz mniejszą ochotę na miłostki.

MARTA: Janek tak czuje i odbiera świat. Absolutnie męski sposób myślenia. W przeciwieństwie do niego nie czekam na nowe romanse.

GALA: Pan Jan to mężczyzna pani życia?

MARTA: Tak. Ale związałam się nie tylko z nim, ale także z Polską. Przyjechałam tu po raz pierwszy w latach 70. i bardzo mnie zainteresował ten kraj: inne emocje, język, kultura, inni ludzie. Był to odmienny świat niż nasz kadarowski, który mimo dobrobytu, mięsa i kiełbasy w sklepach był strasznie ponury. Lubię zmiany, wyjazdy, pakowanie walizek, lubię poznawać nowe miasta, nowe ulice. Dzięki Jankowi zyskałam tu rodzinę - jego matkę i siostrę w Kowalu. Choć byłam wcześniej mężatką i miałam już troje dzieci, było mi brak takiej rodziny, bo moi rodzice umarli młodo: ojca zabito w Kirgizji, kiedy miałam kilka lat, mama wkrótce zmarła na tyfus. Nawet gdybym nie była z Jankiem, wracałabym do Polski, do Krakowa, Kowala. Ten świat mnie bardzo interesował i nadal interesuje.

GALA: Pan Jan był dodatkiem do Polski?

MARTA: Nie.

JAN: Mnie się wydaje, że raczej punktem wyjścia. Chociaż "dodatek do Polski" bardzo dobrze brzmi i to by się spodobało braciom Kaczyńskim i LPR. Marta i ja spotkaliśmy się w takim wieku, że jeszcze nas interesowały nie tylko Węgry, kadaryzm czy Polska. Byliśmy parą młodych, pracujących, bawiących się i kochających się fizycznie ludzi. Mieliśmy po czterdzieści lat, ale tak potworną energię, że roznieślibyśmy wszystkich dwudziestolatków.

MARTA: Spotkało się dwoje ludzi, których interesowało ciekawe życie: emocje, polityka, seks, sztuka. Nie baliśmy się do tego przyznać. Żyliśmy interesująco. I nadal tak żyjemy.

JAN: Choć z racji wieku może trochę nudniej. Tę nudę zwykło się określać... klasą.

GALA: Przed laty to musiało być zaskoczenie: amant polskiego kina, w którym masowo kochały się kobiety, i węgierska reżyser, starsza od niego o kilka lat.

JAN: Tak być może myślano w Polsce. Na Węgrzech też nas związek krytykowano, ale z innego powodu. Mówiono, że jeśli facet wiąże się z reżyserką, to na pewno jest karierowiczem. Zwłaszcza że Węgrzy bardzo cenili ówczesnego męża Marty, słynnego reżysera Miklósa Jancsó. W ich wielkim domu w Budapeszcie zbierali się intelektualiści, ludzie kultury: pisarze, reżyserzy, operatorzy. Przychodzili, godzinami dyskutowali i palili mnóstwo papierosów, więc zamiast popielniczki stała dzieża do wyrabiania ciasta. I nagle w to intelektualne towarzystwo wlazł jakiś podpity polski aktor, którego Marta wzięła do roli w filmie "Dziewięć miesięcy". Budapeszt się trząsł. I nie chciano wierzyć, że naprawdę nie mam potrzeby grać w filmie Marty, bo dostaję propozycje głównych ról u Jarockiego czy Wajdy w Starym Teatrze, który wówczas przeżywał swój świetny okres i był na ustach całej Europy. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, jaki zasięg i klasę mają filmy Marty.

GALA: Skoro nie pani Marta i nie jej film, to co pana nęciło w tym kraju?

JAN: Polubiłem hotel Gellerta, dobre węgierskie wino, smaczne jedzenie. To nie jest tak, że jechałem na Węgry szukać szczęścia osobistego czy zawodowego. Nie jechałem też po to, by robić sztukę, bo tę uprawiałem w teatrze, a w kinie dostrzegam jej niewiele.

MARTA: O swoich filmach mówię: filmiki, które pokazują historyjki.

GALA: Proponując panu Janowi rolę w swoim filmie, nie była pani całkiem bezinteresowna - spodobał się pani jako mężczyzna.

MARTA: Owszem. I szybko się okazało, że jestem strasznie zakochana.

JAN: Marta tak pięknie nazywa ten nasz stan zakochaniem, bo ma skłonność do melodramatów. Tymczasem u artystów, którzy są ludźmi bardzo emocjonalnymi, uczucie miesza się z artystycznym interesem, zarówno własnym, jak i tej drugiej osoby. Marta jako reżyser wstępowała wtedy na swoją ścieżkę, musiała się oderwać od męża, Miklósa Jancsó, potrzebowała nowych emocji. Instynkt podpowiadał jej, że powinna uciekać do mężczyzny takiego jak ja i do kraju takiego jak Polska, by mogła wyzwolić się zawodowo, ulecieć.

GALA: Pan podobno nie od razu uległ urokowi pani Marty?

JAN: Kiedy ją poznałem, powiedziałem jej: "Pani przypomina kobietę, którą uczeń nieudolnie narysował kredą na płocie. Czy to możliwe, by ktoś taki mógł przyjść na świat?". A ona od razu zaczęła się z tego śmiać. Zorientowałem się, że mam przed sobą kobietę nietuzinkową, która ma poczucie humoru i poczucie własnej wartości, wobec tego nie jest tak łatwo ją obrazić. Zauważyłem, że kiedy dziś ktoś poznaje Martę, bardzo bacznie się jej przygląda. Dokładnie tak samo na nią patrzyłem trzydzieści lat temu. Zastanawiałem się: "Cóż to za nos,

grzywka, dlaczego jej nóżki są takie cienkie, co to w ogolę za stworek?". A potem zauważyłem parę kolejnych dowodów jej nadzwyczajności - poczucie wolności i poszanowanie swobody innego człowieka. Wolność jest u mnie w największej cenie. Tylko idiotkom się wydaje, że jeśli ich mąż się prześpi z inną kobietą, to spotkał je życiowy dramat.

MARTA: Dla mnie wolność podobnie jak dla Janka jest najważniejsza. On potrafi być partnerem. Mój mąż Miklós Jancsó był człowiekiem otwartym, ale feudalnym. Robił rewolucyjne filmy, a potrzebował, żeby kobieta bez przerwy coś dla niego robiła, żeby mu służyła, coś organizowała.

GALA: Czuł pan, że podoba się pani Marcie?

JAN: Przewidywałem. Nigdy w życiu nie wykonałem żadnego gestu w stosunku do kobiety, która mnie nie chce. Każdy z nas jest indywidualnością i zasługuje na miłość. Kochałem się tylko w tych kobietach, które mnie akceptowały. To nie tylko wygodne, to także - skromne.

GALA: A pani, mimo tych złośliwości, których pan Jan nie szczędził, brnęła w to uczucie? Dlaczego?

MARTA: Nie mogę żyć bez miłości. Dla mnie jest najważniejsze, że potrafię kogoś kochać, że we mnie cały czas jest iskra emocji. I nawet nie jest istotne, czy ta druga strona też darzy mnie podobnym uczuciem.

JAN: Myśmy byli już dorośli, kiedy się spotkaliśmy, i wiedzieliśmy, że miłość jako taka już daje szczęście. A jeśli jest wzajemna, to się osiąga zenit. Umieć kochać płomiennie i namiętnie, kiedy się ma 40 lat, to jest wspaniałe.

MARTA: Zadzwoniłam do Janka, a on powiedział tylko tyle: "Martusiu, przyjeżdżaj do Warszawy". Kupiłam bilet na samolot, powiedziałam mężowi, dokąd lecę. Kiedy rano wyszłam do taksówki, Jancsó wychylił się przez okno i krzyczał na całą ulicę: "Panie taksówkarzu, proszę jej nie brać! To moja żona, która jedzie do kochanka!". Do tej pory czegoś takiego nigdy nie zrobiłam. Zawsze miałam ostry temperament, ale miłość do Janka była szokująca nawet dla mnie. Pamiętam, jak Jancsó spytał: "Czy kochasz kogoś bardziej niż mnie?". Kiedy usłyszał, że tak, zbladł. Zrozumiał, że nie możemy już być razem. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, czy Janek mnie kocha.

GALA: Ryzykowny ruch. Mogło się okazać, że jednak nie kocha.

JAN: Jak się miało okazać, że nie kocham? Miałbym jej to powiedzieć? Marta jest mądrą kobietą i takich bzdur nie słucha. Takie rzeczy się czuje, wypowiadane nic nie znaczą.

GALA: Miała to odczytać z gestów, czułości?

JAN: Nie lubię, gdy jest za dużo dotyków rąk, spojrzeń, przytulań. Wtedy miłość traci klasę i przykro pachnie nadmiernością. Zawsze wiedziałem, że miłość nie musi być podstawowym daniem w domu, że jest trudną pracą ukrytą za pewną szorstkością. Marta jest inna niż ja - nawet dziś przytulałaby się od rana do wieczora i zachowuje się jak dziewczynka, mimo że ma tyle lat, ile ma, czyli bardzo dużo.

GALA: Lata 1973-1975 to był okres burzliwy dla pana Jana: w Polsce urodził mu się syn Łukasz, w Niemczech córka Sajana, a potem pojawiła się pani. Jak to jest związać się z kimś, kto zostawił dwie kobiety z dziećmi?

MARTA: Nie zamierzałam z nim tworzyć rodziny. Chciałam z nim obcować, istnieć obok niego, rozmawiać z nim, czuć tę miłość. Nie mam wyrzutów sumienia, że z mojego powodu rozpadły się wcześniejsze związki Janka. Szybko zrozumiałam, że mamy Łukasza nigdy by nie zostawił, gdyby w tym związku układało się dobrze.

JAN: Nie mogłem Basi, mamy Łukasza, zostawić, bo nigdy do końca się nie spotkaliśmy. To samo dotyczy Kasi, matki Sajany. Byłem z Basią trzy lata, z Kaśką trzy miesiące. A z Martą 30 lat i też do końca się z nią nie spotkałem. Nie zostawiałem żadnych kobiet z dziećmi. To nieprawda. Od momentu, kiedy się poznaliśmy, nigdy nie było czegoś takiego jak rozstanie. Coś takiego jak męski grzech nie miałoby prawa zaistnieć, gdyby Marty nie było w tle. To jest jak z piwem, które lepiej smakuje, kiedy trzeba się wymknąć z domu w tajemnicy przed żoną.

MARTA: Ale przecież zdecydowałeś, że się aenisz. Wtedy wyjechałam do Stanów, żeby zapomnieć.

JAN: Gdybym zdecydował, że się ożenię, tobym się ożenił. Jedynie powiedziałem, że chcę się ożenić. Moim zdaniem to wielka różnica.

GALA: Myślała pani, że to już koniec?

MARTA: Byłam wtedy u przyjaciół w Stanach, miałam interesującą pracę, ale wciąż myślałam o Janku. Zastanawiałam się: "Przecież to niemożliwe, żeby los czy Pan Bóg spowodował, że on zniknie z mojego życia". Kiedy wróciłam do kraju, zadzwoniłam do Krakowa. I dowiedziałam się, że nadal jest wolny. Powiedział mi: "Nie mam czasu jechać do Budapesztu, jeśli chcesz, przyjedź do Warszawy...

JAN: ...a jak chcesz ze mną rozmawiać, naucz się polskiego...". Tak było. Teraz myślę, że właściwie cały czas wspominamy i mówimy, jak jest, a może powinniśmy mówić o tym, co nas czeka? Do tej pory to był taniec godowy: praca, fascynacje, seks, podróże, jedzenie, picie. Teraz są obowiązki, opieka nad partnerem, który za chwilę może stać się ułomny. Nie wiadomo tylko, kto kim będzie musiał się opiekować pierwszy. Zaczyna się rozmowa o parze ludzi. Dwoje zawodników, którzy przebiegli razem jakiś dystans, teraz będzie musiało się uzupełniać.

GALA: Wymieniamy starych partnerów, żeby uciec od obowiązków.

JAN: To bzdura. Gdybym miał powiedzieć o miłości do Marty, to okazałoby się, że tego nie potrafię. Natomiast odkrywam ją bardzo intensywnie, na przykład kiedy patrzę, jak nieporadnie wygrzebuje się z taksówki. Wygląda wtedy jak przetrącony chrabąszcz. Oczywiście, cały czas mówi: "Nie podawaj mi ręki. Poradzę sobie. Mam technikę". W momencie, kiedy to zauważyłem, po pierwsze, bardzo mnie to wzruszyło, a po drugie, dało do myślenia, że takich kobiet się nie zostawia.

MARTA: Kocham tego upartego mężczyznę. Wydaje mi się, że to byłoby bardzo smutne, gdyby któregoś dnia powiedział: "Martusiu, nie przyjeżdżaj, daj mi spokój".

JAN: Niedawno spaliśmy w naszym domu w Krakowie w osobnych pokojach. W nocy Marta źle się poczuła, ale była na tyle delikatna, że mnie nie zbudziła. Choć nie była na tyle wspaniała, żeby nie budząc mnie, umrzeć (śmiech). Rano powiedziała mi o kłopotach z sercem. Goląc się w łazience, pomyślałem nagle, a ta myśl wypełniła mi każdą komórkę: "Co by było, gdyby jej nie było?". I wtedy przy goleniu uświadomiłem sobie, jak ogromnie kocham tę kobietę i że jest ona częścią mojego życia. Jestem zdziwiony, że moje życie mignęło i że właśnie z Martą. Kiedyś myślałem, że to powinien być ktoś inny. Sądziłem: to potrwa jakiś czas, potem ona kogoś znajdzie i ja kogoś znajdę. Teraz już za późno. Myślę, że najpiękniejsze jest tak iść ze sobą, ręka w rękę, zgodnie, tak by wszyscy mieli wrażenie, że oto tych dwoje razem wejdzie w ciemność. To najwspanialsze, jeśli miłość jest zwieńczona śmiercią.

GALA: Co w życiu jest najważniejsze?

MARTA Ciekawość i czekanie, co się zdarzy.

JAN: Najważniejsze jest, by zobaczyć naszego małego psa, którego Marta znalazła na Węgrzech. Czekam na niego jak na wiosnę. I jak na kogoś, kto być może mnie przeżyje.

GALA: A miłość?

MARTA: Myślę, że większość ludzi nie przeżyła prawdziwej miłości ani prawdziwego seksu. I dlatego oni cały czas udają. Aby przeżyć taką miłość, trzeba mieć talent, jak do pisania wierszy czy robienia filmów.

JAN: Miłość to cygańskie dziecię. Ma różne odcienie, różnie wygląda. To bycie z kimś, komu wiele wybaczamy, na kogo lubimy patrzeć, kto nas śmieszy. Kiedy obserwuję, jak Marta mruży oczy, to mi się bardzo podoba. I od razu w mojej wyobraźni pojawia się pocałunek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji