Skandal z brodą
W przedpremierowej wypowiedzi na naszych łamach reżyser Waldemar Matuszewski zasygnalizował obawę (nadzieję?), że wystawienie w Tarnowie "Ścisłego nadzoru" Geneta może zbulwersować widownię i zakończyć się skandalem. W dwa tygodnie po premierze wolno chyba zaryzykować stwierdzenie, że skandalu nie będzie, a nawet, że spektakl zejdzie z afisza nie wzbudzając większego zainteresowania. Dlaczego?
Z kilku powodów. Po pierwsze minęło już sporo lat od paryskich wystawień dramatów Geneta, które kończyły się publicznymi awanturami i ulicznymi protestami. A był to okres gwałtownych przemian obyczajowych, zachodzących również w sztuce, co naturalną rzeczy koleją mocno ugładziło obrazoburczość Geneta, sytuując go coraz wyraźniej po stronie historii i legendy światowego dramatu niż jego współczesności. Co tym bardziej dotyczy "Ścisłego nadzoru", że jest to jeden z wcześniejszych (1949 r.) i słabszych utworów "parszywej owcy liberalnego społeczeństwa".
W tarnowskiej realizacji Waldemar Matuszewski próbuje wyostrzyć sztukę, nasycając ją na przykład homoseksualizmem ponad genetowską miarę. Efekt jest wątpliwy - homoseksualizm biega już sobie swobodnie nawet po rodzinnych oglądadłach ("Dynastia") i nikogo rozsądnego nie bulwersuje. Natomiast jego nadmiar zachwiał proporcje sztuki i trochę przysłonił problemy warte wyraźniejszego oświetlenia W ogóle nadmiar jest chyba największym niedostatkiem spektaklu.
Bo nie jest to przecież teatralna fuszerka. Matuszewski udowodnił, że czuje teatr, potrafi sprawnie dłubać w jego materii, ma pomysły i umiejętności pozwalające na zgrabne konstruowanie poszczególnych scen. Objawił się nam jednak jako cyzelator, któremu zafascynowanie detalem nie pomaga w ogarnięciu całości. Stąd wielość pomysłów i formalnych rozwiązań nie idzie w parze z konsekwencją dramaturgiczną, szybkie tempo dialogu wcale nie kształtuje dobrego tempa przedstawienia a gęstość napięć między postaciami odbiera spektaklowi niezbędny oddech.
Mamy też nadmiar aktorowania (nie mylić z aktorstwem). W powietrzu aż roi się od "komentatorskich" gestów i min. Gdy Matuszewski pod koniec spektaklu wprowadza z wdziękiem niczemu nie służącą scenę graną "na biało", nagle przychodzi do widza ogromna ulga i nieuchronna konstatacja, że może właśnie w tym kierunku należało pójść od początku. Stosunkowo najmniej przesady (a więc nieprawdy) jest w roli Przemysława Tejkowskiego, grającego odważnie, czasami wręcz brawurowo, ale z wyczuciem unikającego przekroczenia tej nieuchwytnej granicy między prawdą a fałszem. Zabawny jest rodowód potknięć Sławomira Gaudyna. Ten jedną nogą już aktor (po egzaminie praktycznym) a drugą jeszcze adept (przed egzaminem z teorii) tak bardzo dbał o uwiarygodnienie swojego profesjonalizmu (manieryczne wręcz "rzucanie głosu z przepony na maskę"), że popadł w nieuchronną przesadę z lekka fałszującą postać, która aż prosiła się akurat o walory "naturszczika". Nie wiem natomiast co skłoniło Mirosława Samsela do zagrania postaci z wodewilu. Strażnik w jego wykonaniu wpadł do celi jak iluzjonista na estradę, poprzebierał nóżkami, pobłyskał uśmiechem, postrugał trochę minasów - i znikł. Być może była w tym pomieszaniu gatunków jakaś idea, ale jaka - nie wiem. Najbardziej jednak "rozłożył" rolę (i to dosłownie - na części) Janusz Młyński. Trzeba przyznać, że miał on zdecydowanie najtrudniejsze zadanie - Genet zbudował bowiem postać karkołomną, złożoną z prymitywnego analfabety, delikatnego poety, bezmyślnego mordercy, cierpiącego kochanka, dumnego straceńca i tandetnego pozera z wieloma jeszcze niuansami. Do reżysera i aktora należało znalezienie sposobu na pozbieranie tego wszystkiego do kupy i ulepienie postaci bogatej ale jednorodnej, w dodatku o mocnej i charyzmatycznej osobowości. Sposób się nie znalazł - Młyński każdy z tych elementów grał grubą krechą, wykazując sprawność aktorską ale nie dbając o uwiarygodnienie postaci. Zamiast skomplikowanego samotnika otrzymaliśmy więc ulegającego infantylnym nastrojom historyka i nijak nie dało się wyjaśnić, dlaczego jego kumple z celi tak bardzo go czczą, zabiegają o względy, stroją w szaty więziennego bożka i na gwałt chcą się ubrać w jego osobowość. A ponieważ taki właśnie - z grubsza biorąc - problem jest istotą dramatu, więc trudno nie zauważyć, że ten mankament nie należał do najmniejszych.