Artykuły

Sześć bielskich sezonów dyrektora Dutkiewicza

- Jako dyrektor naczelny zajmowałem się dziesiątkami spraw dotyczących administrowania teatrem. Miałem na głowie sprawy artystyczne, rozmowy z reżyserami, reżyserowałem, grałem. I nie traciłem kontaktu z Warszawą, moim drugim miejscem pracy. Spałem i żyłem w samochodzie - mówi były dyrektor Teatru Polskiego w Bielsku-Białej TOMASZ DUTKIEWICZ, laureat Złotej Maski.

Wanda Then: W poniedziałek [27 marca] otrzymał pan z rąk przedstawiciela naszej redakcji Specjalną Złotą Maskę za dokonania w bielskim Teatrze Polskim. Dlaczego uważa pan, że czas spędzony w tym teatrze za najważniejszy w swoim życiu?

Tomasz Dutkiewicz: Te sześć pełnych sezonów to była bardzo męcząca, ale i wspaniała przygoda. Chociaż w moim życiu wydarzyło się wiele, z perspektywy czasu oceniam, że to był najważniejszy okres. Jest we mnie teraz pewien dualizm. Przychodzą momenty, że żal mi, że nie jestem już dyrektorem bielskiego teatru. Z drugiej strony uważam, że zrobiłem słusznie i nie żałuję swojej decyzji. Pomimo nostalgii, tęsknoty, świadomości, że zamknął się pewien czas w moim życiu, który już nigdy się nie wydarzy. Tak dużo się tutaj nauczyłem będąc dyrektorem naczelnym i artystycznym, patrząc na wszystko z dwóch stron, zajmując się niemałym teatrem. To wspaniały kapitał, który kiedyś będzie procentował. Potrzebny był mi jednak czas przerwy, odpoczynku.

O powodach pana odejścia z teatru mówiło się różnie. Jakie były one naprawdę?

- Powody były mniejsze i większe. Najważniejszym było jednak ogromne zmęczenie. Już wcześniej, po trzecim sezonie, gdy skończył się mój pierwszy kontrakt, myślałem o odejściu. Po sześciu sezonach nie miałem wątpliwości, że muszę coś zmienić. W ciągu 6 lat zrobiliśmy 59 premier. Zagraliśmy bardzo dużo spektakli. Jako dyrektor naczelny zajmowałem się dziesiątkami spraw dotyczących administrowania teatrem. Jednocześnie miałem na głowie sprawy artystyczne, rozmowy z reżyserami, sam reżyserowałem, czasem również grałem. Do tego nie traciłem kontaktu z Warszawą, moim drugim miejscem pracy, gdzie robiłem szereg innych rzeczy. Spałem i żyłem w samochodzie. I w końcu uświadomiłem sobie, że przekroczyłem tę cienką granicę, która pozwala w sposób rozsądny dalej żyć i funkcjonować. Byłem po prostu zmęczony. Poza tym dotarło do mnie, że po tych 59 premierach, po tym, co tu wspólnie zrobiliśmy, nie jestem już w stanie zaproponować niczego nowego. Mógłbym w sposób niezwykle wygodny i pewnie dalej efektowny, odcinać kupony od tego, co zrobiłem. Byłoby jednak nieuczciwe, gdybym dalej przychodził i udawał, że jestem dyrektorem teatru, a mnie by to już nie kręciło. Pewnie po jakimś czasie widzowie zobaczyliby, że coś się we mnie wypaliło. Bo zrobienie kolejnej, podobnej, efektownej premiery czy pobicie własnego rekordu 16 premier w sezonie przestało mnie interesować. Bo przecież chodzi o pewien świetny, cudowny artystyczny ferment, o tworzenie czegoś niezwykłego, co przez te sześć lat udawało się. Widziałem jak widzom świeciły się oczy, czasem mniej, czasem bardziej. Ludzie chcieli jednak przychodzić do tego teatru i to dawało mi satysfakcję. Dlatego nie mogłem sobie pozwolić na to, by po prostu odcinać kupony.

Co robi pan od czasu rozstania z bielskim teatrem?

- Przez cały ten sezon programowo nie realizuję w teatrze niczego. Choć miałem wiele propozycji, po prostu odpoczywam. Zdarzyło się jednak coś, co przewidziałem. Jest marzec i zaczynam tęsknić za teatrem.

Na szczęście w tej przerwie znalazło się jednak miejsce na powroty na bielską scenę.

- Tak, gram tu w sztukach z moich sezonów, pojawiam się jako aktor i to daje mi dużo satysfakcji. Przyjeżdżam tu jednak jako gość, choć częściowo również jak do siebie, bo ten teatr zawsze będzie trochę mój. Jestem tu przyjmowany przez wszystkich z wielką sympatią i to jest wspaniałe.

Nie tylko teatr przyciąga pana jednak w Beskidy.

- Oczywiście, że nie tylko on. Mam domek w Międzybrodziu, który kupiłem zanim zostałem dyrektorem teatru. Gdy pracowałem w Bielsku, mieszkałem w nim, poza tym spędzam tam weekendy. Teraz trochę rzadziej, bo programowo siedzę we Warszawie, a poza tym staram się jak najmniej jeździć, bo znienawidziłem podróże. Kiedy tu jednak przyjeżdżam, pojawiam się w teatrze, niezależnie od tego czy w nim akurat gram czy nie.

Kiedy zakochał się pan w Beskidach?

- Gdy po raz pierwszy w 1993 roku przyjechałem do Bielska, by w Teatrze Polskim wyreżyserować "Nasze miasto". Wtedy Beskidy mnie zauroczyły, upatrzyłem sobie więc góralską starą chałupę. Kupiłem ją, wyremontowałem i od tego czasu wracam do niej z wielką przyjemnością.

Można tu więc będzie nadal pana spotykać?

- Jak najbardziej. To już moje tereny. Tego domu nigdy nie sprzedam, mam nadzieję. Będę tu przyjeżdżał, niezależnie od tego jakie kontakty będą mnie łączyły z teatrem.

Na razie zanosi się na to, że kontakty będą jak najlepsze.

- Mam już od obecnego dyrektora Roberta Talarczyka propozycję, żebym coś wyreżyserował w Bielsku w przyszłym sezonie. Nie ukrywam, że po roku przerwy zrobię to z przyjemnością. Lada dzień spotkamy się z dyrektorem, by ustalić terminy i inne konkrety.

Wspominał pan, że to już koniec przerwy i długich wakacji. Co teraz?

- Na pewno w najbliższym czasie będę reżyserował dużą sztukę w Warszawie jako prywatną produkcję. Na razie nie zdradzam w jakim teatrze, żeby nie zapeszać. Będzie to polska prapremiera i właśnie mam podpisać umowę. Potem będą reżyserował w Łodzi. Rozpoczynam tam pracę na przełomie października i listopada, premiera przewidziana jest na grudzień. Potem najprawdopodobniej Bielsko. Mam też kilka innych propozycji spoza Warszawy: Wrocław, Gdańsk, Rzeszów, Poznań. Wybiorę z tego pewnie jedną, bo moje pozateatralne życie w stolicy też wymaga obecności i aktywności. Obiecałem sobie ponadto, że nie będę robił więcej niż 3-4 sztuki w sezonie. To, że będę mógł dalej pracować jako reżyser, nie tracąc kontaktu z innymi rodzajami swojej działalności, bardzo mnie satysfakcjonuje.

Jakie to rodzaje działalności?

- Nie chcę się chwalić, ale udało mi się wreszcie zrealizować swoje wielkie marzenie. Rozpocząłem studia na wydziale filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. W czwartym bielskim sezonie zdałem egzamin na UJ na wydział zaoczny filozofii i nawet przez jeden semestr udawało mi się rzeczywiście jeździć na zajęcia. Potem natłok teatralnych weekendowych obowiązków spowodował, że musiałem zrezygnować. Teraz jestem regularnym studentem na drugim semestrze, oglądam się za młodymi dziewczynami, które mają po dwadzieścia lat, podczas gdy ja jestem już starszym panem. Jest wspaniale i psychicznie odmłodniałem.

Złotych Masek miał pan w bielskim okresie kilka.

- Do tej pory dwie. Za "Prezydentki" i za "Tamarę". Teraz trzecia. Po drodze były jeszcze nominacje i maski dla Teatru Polskiego, jego aktorów i twórców. To dla mnie bardzo ważna i wyjątkowa nagroda.

Wypromował pan bielski teatr w Warszawie. Jakie są tego efekty?

- Dobry jest przykład Ani Guzik, która po pokazaniu się na warszawskiej scenie robi karierę w serialach telewizyjnych. Teraz na ulicach Bielska jest rozpoznawalna nie tylko jako lokalna aktorka, ale bohaterka seriali, którą prosi się o autografy. Teatr Polski przestał być anonimowy.

Które z bielskich spektakli zrealizowanych w czasie tych sześciu sezonów uważa pan za najważniejsze?

- Za dużo było dobrych rzeczy, by wybrać tylko jedną czy dwie. Na pewno ważny był dla mnie pierwszy weekend z Teatrem Polskim, który nadał impet innym działaniom, czyli premiery sztuk "Czyż nie dobija się koni" i "Czekając na Godota". Ważne były "Prezydentki", bo był to pierwszy spektakl, który udało się zrobić w tym teatrze pod prąd. Ważne były "Czarownice z Salem", "Tramwaj zwany pożądaniem", "Niebezpieczne związki" i wiele innych pięknych i mądrych spektakli zrobionych przez innych twórców, jak "Pokój Marwina", "Milczenie", pięknie głupia komedia z pomysłem, czyli "Szalone nożyczki". Przez sześć lat udawało się robić teatr naprawdę eklektyczny, średnio 10 premier w sezonie. Część z gatunku lekkich, łatwych i przyjemnych, ale na wysokim poziomie, część trudniejszych, ambitnych, edukacyjnych.

Celowo nie wspomina pan o bardzo trudnej realizacji "Tamary"?

- A tak, "Tamara". To właściwie nie spektakl teatralny, raczej performance, spektakl parateatralny. Oczywiście, że była to wielka przygoda. Okres pracy nad nią wspominam wspaniale. To dało mi siłę do tego, by spróbować w Warszawie. Nie sądziłem, że "Tamara" będzie się cieszyła takim zainteresowaniem. Pomimo tego, że tak wiele znaczyła dla zespołu, dla mnie nie była najważniejszym spektaklem. Była wspaniałą zabawą, możliwością udowodnienia, że jestem w stanie zapanować za mechanizmem "dziania się" w kilkunastu miejscach naraz.

***

Tomasz Dutkiewcz

Urodził się 23 stycznia 1965 roku w Wejherowie. Absolwent Wydziałów Aktorskiego i Reżyserii Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie oraz polonistyki i religioznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim.

W latach 1992-1994 wykładał w Studium Wokalno-Aktorskim przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Od roku 1988 do 1992 był aktorem etatowym Teatru Współczesnego w Warszawie, oraz w tym samym czasie, przez rok dyrektorem artystycznym Teatru Scena Studio Aktorskie w Warszawie. Od 1 września 1999 roku do 31 sierpnia 2005 roku był dyrektorem naczelnym i artystycznym Teatru Polskiego w Bielsku-Białej.

Ma na koncie dziesiątki wyreżyserowanych spektakli w całym kraju i niemal tyle samo ogólnopolskich nagród, w tym nagrodę za najlepszy debiut na Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Jednego Aktora w Toruniu w 1989 roku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji