Artykuły

Komedia to nie tylko śmiech

- W teatrze jest 20 prób, czasami mniej, czasami więcej i każdy spektakl jest pod moją kontrolą. Nawet w telewizji były próby, a w kinie, to jak się nagrało scenę wyrwaną z kontekstu, a każdy starał się to zrobić jak najlepiej, to i tak potem wszystko było nie tyle w rękach reżysera, co montażysty - mówi JAN KOBUSZEWSKI, aktor Teatru Kwadrat w Warszawie.

Elżbieta Bruska - Jaką rolą zaczynał pan swoją teatralną karierę, czy zgadnę, że była to postać z komedii?

Jan Kobuszewski - Mój pierwszy występ, dla tzw. publiczności płatnej, dziecięcej miałem, gdy byłem na IV roku szkoły teatralnej. Graliśmy bajkę Marszaka pt. "Żołnierz i bieda". Pierwsza zaś moja rola, w tym samym zresztą teatrze, była już zupełnie niekomediowa. To była sztuka Leopolda Infelda, znakomitego matematyka, o francuskim matematyku i rewolucjoniście, Galois pt.: "Ostatnia noc" i działa się w czasach Rewolucji Francuskiej. Grałem Antoine'a, takiego łobuza zupełnego. Przez następnych co najmniej 10 lat grywałem role na wskroś dramatyczne. Potem, do komedii, do kabaretu, wciągnął mnie Dudek, czyli Edward Dziewoński. Właściwie komedie zacząłem grać dopiero w telewizji.

- Cała Polska uwielbiała "Wielokropka" w czasach, gdy telewizor stał w nie tak wielu jeszcze domach. Ja oglądałam go u sąsiadów.

- To był może 1965 rok. Poznałem wtenczas mojego przyjaciela Janka Kociniaka, on był dopiero po szkole, ja starym wygą - już 10 lat na scenie. Zrobiliśmy 156 programów, w każdym było 10 piosenek, więc zaśpiewaliśmy ich w sumie 1560. To była dosyć dobra szkoła. Program szedł raz w tygodniu. Pamiętam takie zdarzenie: Odbywało się jakieś plenum Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, gdzie przemawiał Gomułka i to szło na żywo w telewizji. On tak truł, truł, truł i skończył o piątej, a o tej godzinie zaczynał się "Wielokropek", czyli włączał się budzik i spiker wołał: "Telewidzu, obudź się, zaczynamy!".

- Od czasów "Wielokropka" stał się pan bardzo popularny w kraju, dzisiaj powiedzielibyśmy - gwiazdą telewizyjną. Co dawała wówczas popularność - mięso bez kolejki w sklepie, większe pieniądze?

- Pieniądze to były żenująco małe. Pamiętam, że w teatrze miałem ok. 3 tysięcy złotych, a za każdy "Wielokropek" dostawałem 200 zł. Muszę powiedzieć, że on mi nawet zaszkodził. Wcześniej nagrywałem wiele programów telewizyjnych, grałem w bardzo poważnych, dobrych sztukach, w poniedziałkowym teatrze telewizyjnym, robiłem kabarety z Jurkiem Dobrowolskim. A jak zacząłem potem z "Wielokropkiem", to mnie przestano angażować, bo byłem tym facetem - z "Wielokropka".

- Film nie potrafił wykorzystać pana talentu.

- Bo ja nie chciałem. Jestem kinomanem, bardzo lubię oglądać filmy, ale dla mnie, jako dla aktora, był trochę męką. Nigdy nie mogłem wziąć odpowiedzialności za to, co robię. W teatrze jest 20 prób, czasami mniej, czasami więcej i każdy spektakl jest pod moją kontrolą. Nawet w telewizji były próby, a w kinie, to jak się nagrało scenę wyrwaną z kontekstu, a każdy starał się to zrobić jak najlepiej, to i tak potem wszystko było nie tyle w rękach reżysera, co montażysty. I wydawało się, że wyszedł dobry film, a został tak zmontowany, że wychodziła chała. I nie można było nic poprawić.

- Żadnej roli kinowej nie wspomina pan sympatycznie?

- Może jakieś epizody... Bardzo mi się dobrze pracowało ze Staszkiem Bareja, ale na tej zasadzie, że on do mnie dzwonił, wiedząc, że nie lubię grać i mówił: Janek, mam dla ciebie dwa dni zdjęciowe! To był człowiek do rany przyłóż, o gołębim sercu i mądry, więc z nim się dobrze pracowało. Dziś nawet żałuję, że tak mało.

- Czy zgodzi się pan z opinią, że Polacy nie potrafią nakręcić dobrej komedii filmowej?

- Nasze przedwojenne komedie filmowe to były prawdziwe rarytasy, można nawet powiedzieć, że rywalizowaliśmy z Hollywoodem. Po wojnie kilka dobrych filmów też powstało, chociażby "Ewa chce spać", "Sami swoi" czy "Rejs", ale to są rodzynki. Ponieważ jestem aktorem komediowym, mam prawo to powiedzieć: Od 250 lat istnienia teatru polskiego, mieliśmy mnóstwo znakomitych dramatopisarzy, natomiast komediopisarzy, włączając Bogusławskiego, kończąc na Marku Rębaczu i włączając jeszcze Stasia Tyma, było ich ośmiu albo dziewięciu. Niewielu, a wydawałoby się, że jesteśmy narodem bardzo dowcipnym.

- Za to komedie teatralne naszym reżyserom udawały się znakomicie. Wspomniał pan o poniedziałkowych teatrach telewizyjnych, dodam - nieodżałowanych. Jakież to były niekiedy spektakle... Po takim "Ożenku" Gogola w reż. E. Bonackiej w 1976 r., z pana udziałem, nikt nie powinien się w telewizji zabierać za tę sztukę...

- Ale, kto tam grał... Michnikowski, Wołłejko, Irka Kwiatkowska, Wojtek Pokora, Kazio Brusikiewicz, Anka Seniuk przede wszystkim. Ja tam miałem tylko epizod. My, aktorzy, jesteśmy takim punktem usługowym... Moim zadaniem, jako aktora komediowego, jest wywołanie na państwa buźkach uśmiechu, a zawsze mówię, że łatwiej jest zasmucić niż rozśmieszyć. Czasami wiodę długie dyskusje z niektórymi niemądrymi kolegami z dramatu, którzy uważają, że komedia to coś gorszego. Ja mówię: Taki mądry jesteś, to proszę, ja mogę zagrać w dramacie, a grywałem wiele dramatycznych ról, a ty wyjdź na scenę i spróbuj zagrać komedię. I on mówi - ja nie umiem. A widzisz bracie... To trudna gałąź. Dobra komedia to nie tylko farsa i śmiech, ale również trochę dydaktyki. To jest taki Gogol: Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie... Jak się człowiek na dobrej komedii uśmieje, to się potem zastanowi nad morałem. I sztuka spełnia swoje zadanie.

- Żal mi telewizyjnego "Właśnie leci Kabarecik" Olgi Lipińskiej, panu nie?

- Trochę mi żal. Przez tyle lat go graliśmy, byłem do niego przywiązany. Olga jest mistrzem dialogu. Może dyrekcji telewizji nie spodobał się ich profil polityczno-artystyczny, każdy ma do tego prawo.

- A czy nie szkoda pana talentu na telewizyjne sitcomy w rodzaju "U fryzjera"?

- Rzecz polega na tym, że ja nie po to żyję, żeby pracować, tylko pracuję, żeby żyć. A z czegoś żyć trzeba. To jedna sprawa, druga - jeśli chodzi o tego fryzjera czy "Cicha, mieszkania 2" to miałem tam tylko jeden dzień zdjęciowy. Tak jak u Staszka Barei - jeden dzionek i do widzenia. A poza tym, to co robię, zawsze staram się zrobić jak najlepiej.

- Czy jest rola, którą chciałby pan bardzo zagrać?

- Nidy nie miałem marzeń o konkretnej roli. Zawsze uważałem, że to co dostaję, jest w porządku. A można czasami "wywalić" bardzo dobrą rolę, a z małego epizodu zrobić cudeńko. Na przykład monolog kabaretowy to jest sztuczka teatralna, która ma swoją inwokację, rozwinięcie, akcję i puentę. I aktor jest sam na scenie naprzeciwko bardzo wymagającego egzaminatora - publiczności, której się kłaniam do ziemi.

- A ja bardzo dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji