Artykuły

Zwolon

Pielgrzym, który wedle samego Norwida (list do Teofila Lenartowicza z sierpnia 1850 r.), uosabia "Polski - dziś z-wolającej się z wolą Bożą, niezadługo z-wolonej, a następnie i wy-z-wolonej - myśl".

Zwolon, zdrowe ziarno myślenia narodu, tego myślenia kwintesencja.

Tutaj skazany na klęski, do końca, po grób i błędy późnych wnuków.

Wędrówka tego bohatera po świecie zapisana w dramacie fantazyjnym (zwał się: monologia) przez Norwida w r. 1849 nazwana od imienia bohatera (idei? hasła?) "Zwolon" właśnie, na scenie znalazła się we fragmentach dotąd dwa razy, w całości dopiero teraz, 16 kwietnia br. Dzieło, o którym współcześni Norwidowi (zwłaszcza ci z kraju) wyrokowali, iż "ciemne", obciążone nadmiernie historiozofią (prowidencjonizm, pomysły zgrania (z-wolenia) aktywności jednostki ludzkiej w hi-storii z wolą Boga, co w efekcie dawało przedziwny optymizm historiograficzny i nieuchronnie musiało prowadzić do "konserwatyzmu oświeconego" na tak długo przypisanego Norwidowi), a na domiar wszystkiego: o budowie luźnej, otwartej, z przeskokami konstrukcyjnymi pozbawionymi dostatecznych motywacji.

Wydano "Zwalona" wiosną 1851 r. w Wielkopolsce, staraniem redaktora "Przeglądu Poznańskiego" Jana Koźmiana, ale nie odbyło się to bez oporów z jego strony (w Paryżu nie mógł się ukazać, bo Norwid nie dysponował 200 frankami potrzebnymi na wydrukowanie).

Krakowski "Czas" zrecenzował "Zwolona" (razem z "Promethidionem") surowo: "Niezmiernie trudno zdać sobie sprawę z onych wierszy, powiązać logicznie myśli autora i powiedzieć czego chce. Dosyć przeczytać pierwszy, lepszy ustęp, aby ręce opuścić i powiedzieć sobie: na te hieroglify - chyba jaki drugi Champollion się urodził, jeśli rodzić się warto dla tak małej rzeczy."

Klaczko zawtórował temu w "Gońcu Polskim": "Promethidiony, Zwolony i inne androny".

Ba! "Promethidion" jest dziś dla nas klarowną wykładnią myśli społecznej, rozumiemy go, cytujemy, deklamujemy, wystawiamy jako monodram w teatrze. Podzielamy na odległość gorycz poety, którego najbardziej nowatorskie wiersze uznano tak pochopnie za androny.

Ale "Zwolon"?

Rzecz o polskim fatalizmie odradzającym się jak hydra - zgoda, ale jakże poprzerastana ornamentyką estetyki historiozoficznej.

Bo ten fatalizm jest o tyle fatalny, naprawdę tragiczny, że Norwid widzi i podkreśla jego nieuchronność.

No więc, co to jest? Drwina czy akceptacja, gorzka ironia czy wieszczenie na temat losu i duszy narodu?

Dla jednych "Zwolon" pozostał do dziś "trudnymi wierszami" zdradzającymi zarys wspaniałej koncepcji intelektualnej, dla innych - "dziełem cudownie zuchwałym" - jak żaden inny dramat romantyczny. Do tych drugich należy Krystyna Skuszanka. Jak sama przyznaje w rozmowie zamieszczonej w programie do "Zwolona", ta "tragiszopka" zadziwiła ją "diagnozą stanu ducha w narodzie". Co więcej - to "Zwolon" właśnie wydał się być Krystynie Skuszance "zwierciadłem naszego czasu".

Cytuję to wszystko pełna najlepszej woli i respektu,; albowiem trud wystawienia dzieła czekającego lat 134 na swoją prapremierę jest trudem nie do przecenienia i także "poraża", jeśli nie imponuje.

Prapremiera zatem, tyleż przywracająca kulturze narodowej romantyczny dramat o ostrych jak noże sensach, co i proponująca dzisiejszemu widzowi myślenie na tematy obecnie znowu (wciąż? Jak zwykle?) palące i bolesne.

Prapremiera, ważna z obu wyżej wymienionych powodów oraz z trzeciego, nie mniej ważnego - otwiera bowiem sezon nowej dyrekcji w Teatrze Narodowym. W niełatwym - wszyscy o tym wiemy - czasie. Ważna także i dlatego, że to właśnie rzecz tak trudna i niepopularna wybrana została na to otwarcie. Nikt tu więc sobie niczego nie ułatwiał, nikomu nie schlebiał, nie zalecał się do widowni, tak jeszcze wiernej spektaklom Hanuszkiewicza, efektownymi fajerwerkami czy łezką spod serca. To godzi się powiedzieć, i to z szacunkiem wobec kierownictwa artystycznego. Zaczęto najtrudniej jak można (choć zmieściła się w tym trudnym początku i chwała "odkrycia" teatralnego, prapremiery po latach). Było to ryzyko dla teatru, ale ryzyko takiej klasy i rangi, w którym każdy wynik się liczy. Świetny i mniej świetny. Jakikolwiek jest, pozostanie pierwszym teatralnym "Zwolonem" i już na zawsze będzie świadczył o naszym czasie i sposobach myślenia o nim.

To, co implikuje ważność tej realizacji - jaka by nie była - jednocześnie określa stopień trudności recenzenta, który nie ma punktu odniesienia a oceniać i objaśniać winien jedynie wersję daną mu raz (plus ta z wyobraźni własnej).

Ale już się stało: "Zwolon" odbył swój chrzest teatralny wieczorem w sobotę 16 kwietnia przy sali na parterze prawie pełnej, chociaż nie znaczy to jeszcze zbyt wiele, jako, że zapełniali ją w przeważajacej mierze posiadacze zaproszeń.

Spektakl ma dwie obsady roli Zwolona, na premierze widziałam Tomasza Budytę (zmiennik: Krzysztof Wakuliński). Zaczyna się przy otwartej kurtynie i zaczyna się fascynująco. Ten fascynujący początek "Zwolona" to jego - gotowa od pierwszej chwili - scenografia autorstwa Krzysztofa Pankiewicza. Na całą głębokość wielkiej sceny Narodowego zbudowano przejrzyste rekwizytorium narodowe. Z różnych epok, z pomieszanymi stylami, uniwersalnie polskie, rozpoznawalne od zaraz, w stłoczeniu swoim sugerujące, że rzecz będzie o odwiecznym polskim zaklętym kręgu spraw wciąż się powtarzających. Koło będzie się tu zamykało - nie tylko w finale, częściej.

W rekwizytorium Pankiewicza jest kościół (katedra?) i trzy krzyże na kurhanie, kolumny i ruiny, resztki ceglanego muru i bale drzewa, na których ciąć można, na przykład piłą. Dużo tego jest, właściwie na scenie jest ciasno, chociaż perspektywa - odległa - zarysowuje wciąż i wciąż w głębi nowe znajome zarysy i kontury. Nie ma ucieczki - graciarnia ogranicza horyzont. W tym rekwizytorium jedenaście obrazów "Zwolona". Ze "Wstępem" recytowanym przez Ewę Krasnodębską i z jej finalnym występem w wierszu , "W pamiętniku", którym reżyserka jakby puentuje dopiero co przedstawine "piekło" ze "Zwolona".

Król, prezes Rady Ministrów - Zabór, doktryner i kłamca Szołom, sam Zwolon, ślepiec, wdowa, pacholę, straż, mieszczanie, chłopcy. Toczy się rzecz o sprawowaniu wladzy i dojrzewaniu anarchii. Wygra - w każdym starciu - nie ten, kto jest akurat czystego serca.

Po przerwie, kiedy dyskusja spiskowych ujawni komu trzeba kogo i co trzeba (Król i Szołom też są pośród nich, a jakże, zamaskowani jak i reszta) - pragnienia dorosły są już udaremnione. Zwycięży władza i jej ramiona, przegra Zwolon. Ale z relacji dziecka dowiadujemy się, że onże Zwolon dał się żywcem zamurować, śmierć tę nazwał wyzwoleniem a swoje imię - ideę przekazał potomnym.

Zatem: da capo. Raz i jeszcze raz, od początku: dziecko dorośnie, przekaże ideę następcom, będzie nowy Zwolon, nowe klęski i tylko Zabór z Szołomem mogą się zmieniać, to jest: zmieniać metody.

Obrazy "Zwolona" są zgęszczone, widz niełatwo połapie się tu w poszczególnych znaczeniach epizodów, choć na pewno wychwyci nastrój, tonację i tak zwaną wymowę ogólną. Nie ułatwiają sprawy liczne cytaty z poezji romantycznej jakimi naszpikowany jest cały poemat. Przedsięwzięciu na scenie towarzyszy cały czas muzyka: nieco drażni, ale to drażnienie jest celowe, wyczula nerwy. Przepiękne śpiewanie Agnieszki Fatygi (Pieśń Niewidzialnego Anioła) to nie najmniejszy atut tego przedstawienia, które należałoby obejrzeć kilka razy by dobrze się w nim rozeznać.

Zapewne wielu będzie zawiedzionych, i to gorzko. Że: trudna do wyeksplikowania treść, że: patosi hieratyzm języka teatralnego, że: nie zawsze obronili się aktorzy.

Istotnie, nie wszyscy sprawiają wrażenie, że wiedzą co mają grać, chociaż absolutnie czysto brzmią kwestie Budyty-Zwolona. Niełatwy do mówienia wiersz norwidowski podaje z maksymalną wiarygodnością swojej wewnętrznej czystości. Właśnie - wierzy mu się, chociaż właściwie jest tu cieniem cieniów.

Nie będę wymieniała całego ansamblu, wyjątek robiąc jedynie dla tych, którzy w tym przedstawieniu ważą: Króla (Jan Tesarz) Królowej (Małgorzata Lorentowicz) i Szołoma (Wojciech Siemion). O, jest jeszcze makiawelski Zabór - premier (Wojciech Brzozowicz) i to jest na tyle sugestywnie, że aż dostaje się gęsiej skórki.

Wynosi się z tego spektaklu zmęczenie i gorycz. Zmęczenie wcale niekoniecznie fizyczne (spektakl trwa niepełne dwie godziny), ale na pewno psychiczne... Gorycz miałką i brzydką jakąś - w końcu to o nas, do nas, z najlepszą wolą.

Co dalej?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji