Artykuły

Festiwal festiwali. A przecież nie o to chodziło

Rok 2016, w którym Wrocław pełnił obowiązki Europejskiej Stolicy Kultury, za nami. Organizatorzy odtrąbili sukces, media rozdały cenzurki, jednych chwaląc i głosząc zasługi, innych ganiąc i wyciągając niedociągnięcia. Niejasna pozostała tylko kwestia, ile w programie wrocławskiej ESK pozostało z aplikacji "Przestrzeni dla piękna", którą pięć lat temu Wrocław uwiódł paryskich jurorów i zdobył zaszczytny tytuł - pisze Mariusz Urbanek w miesięczniku Odra.

Bo po upływie roku kulturalno-europejskiej stołeczności Wrocławia pozostaje wrażenie, że choć działo się w tym czasie sporo i czasem nieźle, to nie miało to wiele wspólnego z deklaracjami złożonymi przez Wrocław w czasie ubiegania się o tytuł.

Owszem, podczas kończących kadencję Wrocławia uroczystości o aplikacji wspomniano, prezydent Wrocławia wymienił nawet nazwisko jej głównego redaktora prof. Adama Chmielewskiego, ale nad tym, ile i co udało się zrealizować, specjalnie się nie rozwodzono. Bo też temat nie był wygodny, gdzieś po drodze zgubiło się to, co było w aplikacji najważniejsze. Otwarcie się na dzielnice i środowiska wykluczone z kultury, dla których udział w wydarzeniach z zakresu kultury i sztuki jest trudny podwójnie. Bo nie tylko trzeba chcieć w kulturze uczestniczyć, ale przede wszystkim mieć po temu możliwości.

MIĘKKIE PODBRZUSZE MIASTA

Aplikacja wychodziła od tezy, że skoro z finansowanej przez samorząd - a więc przez wszystkich mieszkańców - kultury zdecydowana większość nie korzysta, należy zrobić wszystko, żeby to zmienić. Jak? Zmieniając myślenie o kulturze. Wychodząc naprzeciw ludziom, którzy nie brali dotąd udziału w wydarzeniach kulturalnych: spektaklach, koncertach, wystawach, bo nie przypuszczali nawet, że to możliwe. Bo kultura była gdzieś daleko, w centrum miasta, gdzie trzeba przede wszystkim dotrzeć, a więc podjąć wysiłek bez żadnej gwarancji, że będzie on wart zachodu. A potem jeszcze wrócić: na Huby, Pracze Odrzańskie, Psie Pole, do Leśnicy i Lipy Piotrowskiej, choć późnowieczorna i nocna komunikacja tego nie ułatwia.

Wybór, a raczej brak wyboru, był prosty. Skoro uczestnictwo w kulturze wymaga nie tylko wysiłku intelektualnego i poświęcenia czasu, ale także sporych zabiegów organizacyjnych, to znacznie prościej, taniej i wygodniej odpuścić sobie. W końcu w telewizyjnym "Tańcu z gwiazdami" też biorą udział artyści, którzy na co dzień "kreują role" w jednym z licznym seriali z miłością w tytule albo w reklamie keczupu. W efekcie w życiu kulturalnym miasta uczestniczyło ok. 5 procent mieszkańców, którym się chciało. I którzy mogli.

Zwycięska aplikacja Wrocławia obiecywała to zmienić. Upowszechnić wśród wrocławian kulturę, znieść bariery, przybliżyć sztukę ludziom, wyjść z nią na peryferie. Wiem, brzmi to jak herezja. Twórcy nie dość, że mają swoją sztuką czynić świat lepszym, to jeszcze mieliby iść ze swoimi dziełami "w lud. Ale to właśnie przekonało tych, którzy wydali werdykt, by przyznać tytuł Europejskiej Stolicy Kultury w roku 2016 Wrocławiowi. Bo to nie była rywalizacja (z Warszawą, Lublinem, Katowicami, Gdańskiem i Łodzią) na spektakularne wydarzenia, wielkie festiwale, gwiazdy o najgorętszych nazwiskach. W przeszłości stolicami zostawały często miasta postindustrialne, zniszczone, nękane bezrobociem, położone nieco na uboczu, szukające dopiero dla siebie nowego pomysłu na przyszłość. Tytuł miał być dla nich wyzwaniem, a nie nagrodą.

Tak samo było z tytułem ESK dla Wrocławia. Nie zdobyliśmy go, wygrywając casting na najbardziej kulturalne miasto w Polsce, ale odsłaniając miękkie podbrzusze, wskazując słabe punkty i przedstawiając plan, jak tę sytuację poprawić. Oczywiście nikt nie miał złudzeń, że nagle wszyscy wrocławianie ruszą do teatrów, galerii i sal koncertowych. Deklaracja złożona w trakcie starań o tytuł, że będzie ich dwa razy więcej niż dotąd, i tak była deklaracją rewolucyjną. Ale wystarczyło, Wrocław wygrał, należało jedynie obietnicę zrealizować.

PIĘKNO JEST, ALE GDZIE TE PRZESTRZENIE

Po ogłoszeniu decyzji, że to Wrocław będzie Europejską Stolicą Kultury, uczestniczyłem w kilku debatach programowych, w których brali udział dyrektorzy wrocławskich instytucji artystycznych. Ich oczekiwania były jasne. Zadeklarowali: dajcie nam więcej pieniędzy, a uczynimy naszą pracę jeszcze lepszą niż dotąd. I brzmiało to wiarygodnie. Naprawdę chcieli i naprawdę wiedzieli, jak uczynić swoje festiwale, przeglądy, galerie jeszcze bardziej atrakcyjnymi. Trzeba zaprosić więcej artystów o najgłośniejszych nazwiskach. Oni przyciągną widzów. I będzie pięknie, artykuły w gazetach, relacje w telewizjach i rozgłośniach radiowych, spotkania, wizyty w zakładach pracy.

Tyle że to już wtedy nie miało nic wspólnego z wrocławską aplikacją. W miarę upływającego czasu i nerwowego wyczekiwania na program ESK (co będzie się działo w weekend inaugurujący ESK dowiedzieliśmy się w listopadzie 2015 roku), coraz bardziej oczywiste stawało się, że skończy się pójściem po linii najmniejszego oporu. Ściągnięte zostaną do Wrocławia gwiazdy, bo tylko one przykryją organizacyjny niedowład i brak pomysłów, pozwolą mimo wszystko nie skompromitować się i na koniec ogłosić sukces. Bo przecież działo się! Były wydarzenia, pisały media, a zaprzyjaźnieni dziennikarze i zamówieni patroni medialni nawet chwalili.

I dokładnie tak było. Były znakomite koncerty, były festiwale, były spektakularne wystawy i spektakle, a więc było piękno. Ba, przybyło nawet przestrzeni, w której mogło się ono objawiać. Powstało przecież we Wrocławiu wspaniałe Narodowe Forum Muzyki, wyjątkowe w skali Polski Kino Nowe Horyzonty, przybyła przestrzeń wystawiennicza, jakiej w mieście od 1945 roku nie było - Pawilon Czterech Kopuł.

Ale nie o taką przestrzeń chodziło. Piękno otrzymało nowe świątynie, jeszcze większe i jeszcze piękniejsze, ale nie pojawiło się w nowych miejscach. Było jak dawniej, artyści czynili świat piękniejszym, a rolą widzów było pofatygować się, by uczestniczyć w kulturalnej uczcie.

FESTIWALE, FESTIWALE...

Można spojrzeć na zrealizowany program ESK dwojako. Po prostu policzyć to, co zostało zrobione, podsumować liczbę imprez, artystów, widzów, informacji w gazetach. I uznać, że jest dobrze. Bo od dawna wiadomo, że statystyką można przykryć każdą prawdę. I tak właśnie zrobiło Biuro Organizacyjne ESK w materiałach podsumowujących rok 2016, epatując liczbami i żonglując zawrotnymi sumami, których miał nie wydać Wrocław na promocję dzięki obecności w mediach przy okazji opisywania imprez ESK. Ale może też zapytać, czy naprawdę chodziło właśnie o takie ESK, z jakim mieliśmy do czynienia.

Stało się to, czego obawiało się wiele osób już jesienią 2014 roku, kiedy przez ogólnopolskie media przetoczyła się fala krytyki Wrocławia i ESK. Od "Polityki" (stolica gminna, a nie europejska), przez "Krytykę Polityczną" (zmarnowana szansa), "Res Publikę Nową" (koncert psucia idei ESK), po "Gazetę Wyborczą" (będzie nieciekawie). W 2016 roku było tak jak zwykle, tylko bardziej. Odbył się festiwal festiwali, czyli w większości przypadków po prostu specjalne wydania tego, co zwykle się we Wrocławiu dzieje. Różnica polegała na naklejaniu na wszystko etykiety: Europejska Stolica Kultury 2016 i dosypaniu pieniędzy.

Odbył się jak zwykle Przegląd Piosenki Aktorskiej. Był Jazz nad Odrą i jak parę razy wcześniej pobity został we Wrocławiu gitarowy rekord Guinessa w zbiorowym wykonaniu pierwszych taktów utworu Hendrixa "Hey Joe" (zagrało 7356 gitarzystów), jak każdego lipca, były filmowe Nowe Horyzonty, a w październiku Festiwal Filmów Amerykańskich. Był festiwal Brave i była Wratislavia Cantans, była Noc Literatury i gale literackich nagród Angelus i Silesius, były Wrocławskie Targi Dobrej Książki w Hali Stulecia i parę jeszcze innych festiwali. W większości z ogromną historią i dorobkiem, choć były też takie, którym zmieniono szyld.

W efekcie niczym się to nie różniło od oferty kulturalnej każdego większego europejskiego miasta, w którym grają teatry, są kina, odbywają się koncerty i wystawy, w liczbie nawet większej niż we Wrocławiu, tylko nikt nie nazywa tego Europejską Stolicą Kultury, ba, nie nazywa stolicą w ogóle.

GWIAZDOZBIÓR

Rok 2016 zostanie jednak na pewno we Wrocławiu zapamiętany. Będzie wspominany przez pryzmat pojedynczych wydarzeń: koncertów, spektakli, wystaw. Będą pamiętane światowej miary gwiazdy, które się pojawiły, nawet jeśli obiecywano ich znacznie więcej.

Był przecież Jo Nesbo, absolutna gwiazda literatury kryminalnej. Kolejka po autografy ciągnęła się od Teatru Muzycznego "Capitol" po skrzyżowanie ulic Piłsudskiego i Świdnickiej (dla niewrocławian - jakieś 50-60 metrów). Co prawda jeszcze w 2014 roku literackich gigantów zapowiadano znacznie więcej, oficjalnie informowano o zaproszeniu Umberto Eco, Joannę K. Rowling, Philipa Rotha i Orhana Pamuka, ale niech tam. Eco pewnie by przyjechał, ale umarł, a Rowling, Rothowi i Pamukowi pewnie coś wypadło.

W Hali Stulecia wystąpił Ennio Morricone, autor muzyki do ponad 500 filmów największych reżyserów. David Gilmour, wokalista i gitarzysta legendarnej grupy Pink Floyd zaczarował ponad 20 tysięcy ludzi zebranych na placu przed Narodowym Forum Muzyki. Koncert mógłby przyciągnąć znacznie więcej widzów (bilety rozeszły się błyskawicznie), ale nie zdecydowano się przenieść go na stadion miejski. A było jeszcze fascynujące muzyczno-pirotechniczne widowisko grupy Rammstein i parę innych koncertów, w tym Status Quo, Dżemu i Lecha Janerki.

Olimpiada Teatralna Świat miejscem prawdy była ucztą dla teatralnych koneserów. Ze swoimi spektaklami zostali zaproszeni do Wrocławia reżyserzy z najwyższej półki: Eugenio Barba, Peter Brook, Tadashi Suzuki, Theodoros Terzopoulos, Romeo Castellucci, Pippo Delbono czy Jan Fabre. Niezapomnianym wydarzeniem, choć raczej z gatunku szkoły przetrwania, było zrealizowane przez Michała Zadarę w Teatrze Polskim kilkunastogodzinne przedstawienie (po raz pierwszy w historii w całości) Dziadów Adama Mickiewicza.

Na wręczenie Europejskiej Nagrody Filmowej przyjechali Wim Wenders, Pedro Almodóvar i Pierce Brosnan oraz kilkanaście gwiazd polskich. W czasie festiwalu Nowe Horyzonty Roman Gutek sprowadził duże grono świetnych reżyserów: Carlosa Saurę, Petra Zelenkę, Nanniego Morettiego, Andrieja Konczałowskiego i retrospekcje ich filmów, ale Gutek ściąga gwiazdy podobnej klasy co roku, i byłoby raczej dziwne, gdyby właśnie przy okazji Europejskiej Stolicy Kultury ich zabrakło.

A MIAŁO BYĆ TAK PIĘKNIE...

Nie wypaliło natomiast to, co miało być w programie ESK najbardziej spektakularne, oszołomić widzów rozmachem i wizją twórców. Czyli wielkie widowiska na pograniczu sztuki wysokiej i pokazów karnawałowych.

O performanceach przygotowywanych przez Chrisa Baldwina piszemy obszernie oddzielnie. Niestety okazało się, że to, co miało być Hitchcockowskim wybuchem bomby atomowej na początek, czyli inauguracyjne Przebudzenie z przemarszem Czterech Duchów, okazało się koncertową klapą. A to, co miało być zwieńczeniem narastającego przez cały rok napięcia, czyli spektakl Niebo, spełniło przede wszystkim potrzeby Chrisa Baldwina. Inaugurację rozłożyły problemy organizacyjne i niekompetencja reżysera, który nie uwzględnił faktu, że widz, aby się pokazem zachwycić, powinien coś najpierw zobaczyć. A finał pogrążyła zarozumiała gorliwość neofity, który po trzech latach mieszkania we Wrocławiu postanowił pouczyć wrocławian, co powinni o swoim mieście wiedzieć. W efekcie wyszło mdło, pretensjonalnie i powierzchownie. Tylko Chris Baldwin robił do końca dobrą minę do złej gry.

Równie źle było podczas wrocławskiej edycji festiwalu Singing Europę na stadionie miejskim. Była piękna idea jednoczenia ludzi z różnych stron we wspólnym śpiewaniu, 25 tysięcy ludzi i akustyka tak koszmarna, że praca artystów poszła na marne, a ludzie uciekali ze stadionu, bo niewiele byli w stanie usłyszeć. Lepiej wypadła Hiszpańska noc z Carmen - Zarzuela show, która od początku wydawała się samograjem. Ludyczne widowisko z elementami opery i teatru, zrealizowane na stadionie miejskim dla kilkudziesięciu tysięcy widzów przez Ewę Michnik. Kilkaset osób na scenie, Kate Aldrich jako Carmen i Arnold Rutkowski jak Don Jose, Victor Campos-Leal wykonujący Granadę, słynna aria torreadora zaśpiewana na sto głosów, kilkanaście chórów, flamenco na kilkaset nóg, konie, pikadorzy, wszystko to pozostanie w pamięci na długo. Świetne wrażenie artystyczne psuła jednak akustyka i bałagan. Kilkutysięczną publiczność przychodzącą na megawidowiska nad Odrę, na stadion żużlowy, do Hali Stulecia Ewa Michnik już sobie wychowała. Niezależnie od miejsca przychodzą jak do budynku opery. Tłum kilkukrotnie większy przyszedł na piłkarski stadion jak na karnawałową paradę.

GRZECH PIERWORODNY

Dlaczego więc było tak źle, skoro miało być tak dobrze? Nad wrocławskim ESK ciążył od początku grzech pierworodny, czyli sprawa niewyjaśnionych do dziś zmian personalnych wśród ludzi odpowiedzialnych najpierw za program, a później za jego wykonanie.

Liderem zespołu przygotowującego aplikację programową Przestrzenie dla piękna, która dała Wrocławiowi tytuł, był prof. Adam Chmielewski. Ale okazało się, że to nie on będzie zwycięski program wcielał w życie. Wrocławski magistrat nigdy nie sprostował krążących po mieście opowieści o tym, że o zmianie zaprzęgu zdecydowały personalne niechęci i zawiści wśród ludzi odpowiedzialnych w mieście za kulturę.

Na miejsce Chmielewskiego magistrat mianował dwóch nowych dyrektorów. Naczelnego: Krzysztofa Maja, byłego rzecznika prasowego i wicestarostę z Lubina, o którego zasługach dla kultury nikt nic nie wiedział, oraz artystycznego: Krzysztofa Czyżewskiego, twórcę Ośrodka "Pogranicze" w Sejnach i autora aplikacji Lublina, który z Wrocławiem przegrał. Podział obowiązków między nimi był taki, że Krzysztof Maj milczał, a Krzysztof Czyżewski mówił o "deep culture", co miało być jego autorskim pomysłem na program ESK. Co głębiej kryło się w pomyśle, nie mówił.

Nie spodobało się to ani ministrowi kultury i dziedzictwa narodowego, ani paryskiemu Biuru ESK kontrolującemu stan przygotowań Wrocławia do roku 2016. I minister, i Biuro oczekiwali, że Wrocław będzie realizował zwycięski program, tymczasem nowi dyrektorzy najpierw udawali, że aplikacji Przestrzenie dla piękna nie ma, a następnie Krzysztof Czyżewski przestał mówić o "deep culture". Zniknął.

Wrocław stracił ponad półtora roku, podczas którego wokół programu ESK nie działo się nic, a magistrat szukał gorączkowo sposobu, jak usunąć Czyżewskiego, nie przyznając się, że to władze miasta ponoszą odpowiedzialność za jego nominację. Najpierw zamiast jednego dyrektora artystycznego powołano dziewięciu koordynatorów (w tym Czyżewskiego), później nastąpiło zmniejszenie liczby kuratorów do ośmiu i o Czyżewskim nikt już nie miał pamiętać. Na placu boju pozostał działacz powiatowego samorządu. Prasa pisała, że wszystko dlatego, że Krzysztof Maj był pełnomocnikiem komitetu wyborczego "Obywatele do Senatu", firmowanego przez prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza, z czego każdy może wyciągnąć wnioski, jakie chce.

Personalna karuzela łudzi miała tylko jeden skutek, stracony czas. Potem można było już tylko ratować to, co było jeszcze do uratowania.

CICHO WSZĘDZIE, GŁUCHO WSZĘDZIE

Dyrektor ESK, przedstawiciele magistratu podczas podsumowań wrocławskiej kadencji powtarzali tezy o obfitości kulturalnych imprez, wielości wydarzeń, frekwencyjnych sukcesach. Tymczasem w 2016 roku w wielu komentarzach można było przeczytać, że miejsc, "gdzie mocnym rytmem pulsuje serce Europejskiej Stolicy Kultury 2016", nie można w mieście znaleźć. Były tygodnie, całe miesiące, kiedy nie działo się nic, a poszukiwanie miejsc, w których pulsowałaby kultura, było czasem zmarnowanym. Dyrektor Biura ESK ukuł nawet na to specjalną nazwę: "wyciszanie programu".

Zarządzający ESK chwalą się Programem Mikrograntów, w ramach którego dofinansowywano projekty, z jakimi zgłaszali się wrocławianie. Kwotą bardzo skromną, bo wynoszącą zaledwie 5 tysięcy złotych. Ale zadziałało, chętnych było wielu, a pomysły ciekawe. Uruchomiona została energia dotąd nieujawniana. Ale nie wykorzystano sposobności, by ten potencjał wykorzystać w pełni.

Nie rozumiem, dlaczego nie stanęły w 5-8 miejscach miasta (na placu Solnym, na Nowym Targu, w wyliczanych już najbardziej oddalonych dzielnicach miasta, w miejscach, gdzie przechodzi najwięcej ludzi) niewielkie sceny, na których po kilka godzin każdego popołudnia prezentowałyby się rotacyjnie grupy teatralne, muzyczne, piosenkarze, kabarety, mimowie. Młodzi ludzie mieliby okazję, by się pokazać, a kultura naprawdę rozlałaby się po mieście. Nawet jeśli na początku byłoby to związane z ryzykiem niezrozumienia czy wręcz odrzucenia. Lepszego uzasadnienia niż ESK nie będzie.

Było tylko jedno miejsce, z którego wszystko wyglądało inaczej. Infopunkt "Barbara", siedziba Biura Organizacyjnego ESK 2016 i centrum informacji o wydarzeniach ESK. Po wejściu do "Barbary" można było zachwycić się stosami druków, folderów, wydawnictw zapowiadających wydarzenia mniejsze, większe, profesjonalne i nie. Ale najgorsze co można w takiej sytuacji zrobić, to uwierzyć we własną propagandę, że jest tak świetnie, że lepiej być nie może. Odpowiedzialni za program ESK Wrocław 2016 w tę propagandę uwierzyli.

KONFLIKTY I AWANTURY

Na niekorzyść ESK zadziałały też wojenki i afery wstrząsające w 2016 roku wrocławską kulturą. Nawet jeśli nie wszystkie były przez magistrat zawinione, to na pewno rachunek miasta obciąża nieumiejętność ich wygaszenia, a przynajmniej przesunięcia w czasie. Trzema najważniejszymi polami konfliktu stały się Muzeum Współczesne Wrocław, Wydawnictwo "Warstwy" i oczywiście Teatr Polski.

Dyrektorce muzeum Dorocie Monkiewicz kończył się pięcioletni kontrakt i niezbywalnym prawem pracodawcy, czyli Gminy Wrocław, było nieprzedłużenie jej umowy o pracę. Ale z każdego prawa można skorzystać mądrze i głupio. Wrocławski magistrat postanowił, że nie postąpi mądrze. Dorota Monkiewicz cieszyła się dobrą opinią, odniosła właśnie sukces w Niemczech wystawą Dzikie pola, prezentującą historię wrocławskiej awangardy, więc było oczywiste, że nie zabraknie ważnych ludzi, którzy staną w jej obronie. I stanęli, przyjechali nawet z innych miast, by publicznie zamanifestować poparcie dla dyrektorki. A wystarczyło przedłużyć kontrakt o pół roku, pod dość oczywistym pretekstem, że nie zmienia się zaprzęgu podczas przeprawy przez rzekę (czytaj: w trakcie ESK) i uniknęlibyśmy awantur, pyskówek i negatywnych dla stolicy kultury artykułów w prasie.

Podobnie wyszło ze zwolnieniem organizatora i szefa miejskiego Wydawnictwa "Warstwy" Jarosława Borowca. Kiedy wydawnictwo już powstało, przygotowało program, zdobyło parę nagród, okazało się, że jest lepszy kandydat/kandydatka na to miejsce, więc redaktora trzeba sprytnie, ale mało elegancko zmusić do odejścia. Udało się. Pozostały kwasy w środowisku, list protestacyjny podpisany przez grono pisarzy i pracowników uniwersytetu i kolejny sygnał, że z wrocławską kulturą świetnie jest tylko na pokaz, a pod spodem rządzi jak wszędzie kumoterstwo, nepotyzm i niekompetencja. Nie wiem, komu to było potrzebne właśnie w roku ESK, wystarczyło poczekać kilka miesięcy. Albo po prostu pomyśleć.

No i wreszcie głośna na całą Polskę i pół Europy afera wokół Teatru Polskiego. Można oczywiście tłumaczyć, że zawiniły Urząd Marszałkowski do spółki z ministrem kultury "dobrej zmiany", upierający się przy nowym dyrektorze teatru Cezarym Morawskim, którego niekompetencję przebija wyłącznie jego arogancja. Ale rachunek zapłacił Wrocław, choćby przez to, że w czasie warszawskiego Kongresu Kultury nie mówiło się o ESK, a o konflikcie w Polskim właśnie, o aktorach wychodzących do oklasków z zaklejonymi czarną taśmą ustami i niszczeniu najbardziej nagradzanego w Polsce zespołu. Jeśli przy okazji wspominano o ESK, to dając informacji atrakcyjny tytuł: Kolejna afera w Europejskiej Stolicy Kultury.

CO PO ESK CZYLI WZROST UCZESTNICTWA MIESZKAŃCÓW W KULTURZE

Dobrą pointą tego, co działo się we Wrocławiu w 2016 roku, był zaprezentowany w połowie stycznia 2017 plan działań w kulturze po ESK. Opracowało go kilkoro socjologów z Uniwersytetu Wrocławskiego oraz urzędnicy z magistratu i Biura Organizacyjnego ESK. Jeśli ktoś mógł mieć wątpliwości, czy cele programu Przestrzenie dla piękna zostały zrealizowane, to otrzymał ustami miejskich urzędników jasną, precyzyjną i uczciwą odpowiedź. Nie zostały.

Dyrektor Departamentu Spraw Społecznych Urzędu Miejskiego Jacek Sutryk zadeklarował (cytuję za "Gazetą Wyborczą Wrocław"): Chcemy odejść od tradycyjnego rozumienia, w którym uczestnictwo w kulturze utożsamia się z tzw. kultura wysoka i postawę odświętności. Zależy nam na poszerzeniu pola kultury we Wrocławiu, aby była czymś codziennym, by nie musiały towarzyszyć jej specjalne kompetencje. Ujawnił też strategiczne cele miasta na kolejne lata. Wyjście z kulturą poza centrum Wrocławia i stworzenie nowych ośrodków na Psim Polu, Nowych Żernikach, Ołtaszynie czy w Lipie Piotrowskiej. I najważniejsze - przyznam się, że pokochałem tę frazę, gdy została użyta pięć lat temu po raz pierwszy, a następnie osoby odpowiedzialne za ESK powtarzały ją w każdym wystąpieniu - "wzrost uczestnictwa mieszkańców w kulturze".

Dokładnie to Wrocław obiecywał, zabiegając o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Dokładnie taki cel został zapisany w aplikacji Przestrzenie dla piękna. Dokładnie o tym mówili setki razy funkcjonariusze oddelegowani na odcinek kultury. O poszerzeniu pola oddziaływania kultury, otwarciu kultury na nowe środowiska, uczynieniu z niej codziennej potrzeby, do której nie są potrzebne wysokie kompetencje, czyli mówiąc najkrócej o niestraszenie ludzi kulturą.

To właśnie było zadanie do zrealizowania w roku 2016. I to właśnie zadanie nie zostało zrealizowane.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji