"Dziewczynki" - jakimi nie są
"Dziewczynki" Ireneusza Iredyńskiego - przedostatnia z napisanych przezeń sztuk - wywołała zainteresowanie z powodu, który uznano za atrakcyjny a priori: jest to mianowicie dramat rozpisany na osiem ról kobiecych. Należało więc oczekiwać, że zbiegnę się w nim obserwacje świata wewnętrznego, konfliktów, dążeń i skrywanych urazów kobiecych. Narzucała się myśl, że paralelnie do "Chłopców" Grochowiaka, Iredyński pokaże studium spraw ludzkich. Tymczasem okazało się, że autor napisał tę sztukę całkowicie w konwencji fiction i to bez chlubnego członu - "science". Satyra na to, co pisarz uznał za damską mentalność, osadzona została w nierealnym świecie, będącym w pewnej mierze odbiciem tego, co określa się mianem stricte męskich zachowań. Kilka celnych satyrycznych ciosów dosięgło imiennie pierwowzoru jednej postaci, kilka zabawnych powiedzonek ozdobiło dialogi, ale zamierzone studium powstawania dyktatury nie sprawdziło się na scenie. Władza kobiet jest dyskretniejsza, nie przybiera form zorganizowanych. Nie udało się też Iredyńskiemu zgłębić charakterów pań w różnym, raczej dojrzałym, wieku.
Reżyser, Tadeusz Kijański, poprowadził akcję z maksymalnym wykorzystaniem możliwości, które daje tekst. Ma on charakter narracyjny, aktorki zasadniczo mogą tylko wchodzić i wychodzić. Tę statyczność rozpraszają nieco manewry dekoracją i światłem oraz finalny, metaforyczny (?) kłąb, obnażonych ciał, sugerujący piekło kobiecej duszy. Dwie aktorki mają tu role do wygrania i czynią z tych możliwości użytek. Ewa Decówna jako docent Bożena Swinoga, użycza tej postaci całej możliwej ostrości. Drugą jest Krystyna Wachełko, jako zdemoralizowana dziewczyna znikąd. Pozostałe dramatis personae mają do dyspozycji materiał o charakterze satyrycznym. Niezawodna Danuta Szaflarska - bawi widownię konstatacjami przyrośniętymi w powszechnym wyobrażeniu do emerytowanej aktorki dużego formatu: dezynwoltura, lekki, cięty żart, gest. Są jeszcze, równie dobre: Jolanta Nowak, Mirosława Krajewska, Janina Traczykówna. Tyle że - kolejno - z coraz niklejszym materiałem do zagrania. Przedstawienie w Teatrze Dramatycznym, z jedyną pozytywną, choć także nie bez zastrzeżeń - postacią Justyny, w interpretacji Zofii Rysiówny, tchnie sztucznością. Nie sięga bowiem granic uogólnienia czy metafory, choć tekst dramatyczny w tę stronę był ukierunkowany, by wydobyć wielką prawdę ogólną. Z użytych elementów okazało się to niemożliwe.