Artykuły

Piotr Fronczewski: Jestem jak pies, który się przywiązuje do własnych kątów

- Są tacy, dla których aktorstwo jest rzeczą absolutnie najważniejszą. Ja tego nie mam. Mam za to poczucie tymczasowości, towarzyszące mi od najwcześniejszych lat praktyki zawodowej - mówi Piotr Fronczewski, aktor Teatru Ateneum w Warszawie.

- Powiem panu szczerze, jestem już tak przepytany, że nabieram wstrętu do samego siebie, bo ile można powtarzać to samo? Cóż ja nowego mogę panu powiedzieć?

Tak samo zaczyna się książka "Ja, Fronczewski", wywiad rzeka, który przeprowadził z panem Marcin Mastalerz. Okazało się, że ma pan jednak do powiedzenia wiele bardzo interesujących rzeczy.

- Broniłem się strasznie przed tą książką, bo swego czasu wybuchła prawdziwa epidemia podobnych wywiadów. Wszyscy pisali, a ja patrzyłem na to krytycznie. Ale Znak to porządne wydawnictwo, rozmówcę też miałem dobrego i jakoś, wstyd się przyznać, poszło.

A jak panu poszło mierzenie się z kolejną rolą? Tym razem gra pan zgorzkniałego i niezrealizowanego profesora.

- To bardzo, w gruncie rzeczy, miła postać, dobrze napisana. Jest emerytowanym wykładowcą uniwersyteckim. Trochę rozczarowany, trochę zalkoholizowany, nie odnosi wielkich sukcesów i nagle poznaje młodą studentkę, zaczynają rozmawiać i. już więcej nie powiem. Oboje są bohaterami niezwykle popularnej sztuki teatralnej "Edukacja Rity" Willy'ego Russella, granej z powodzeniem na całym świecie od ponad 30 lat, bo nadal, co tu dużo mówić, aktualnej.

Szuka pan podobieństw do granych przez siebie bohaterów?

- Nie, nie mam takiego odruchu. Kiedy zabieram się do tworzenia roli, nie szukam wspólnych cech czy doświadczeń z kreowaną postacią. Wydaje mi się, że mój zawód polega raczej na skonstruowaniu człowieka od zera, a jeśli w sobie czegoś szukam, to tylko prawdy, mojej prawdy, która jest podstawą w sztuce. Tak działa teatr od zarania dziejów i dzięki temu powstają kolejne wersje znanych bohaterów dramatycznych. Dlatego mamy Hamleta Jerzego Treli, Jerzego Radziwiłowicza, Gustawa Holoubka.

I Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej.

- Właśnie, bo Hamleta grały też kobiety.

Grał go i pan.

- Ale po co wracać do prehistorii?

To nie była wymarzona rola?

- Może trudno będzie panu uwierzyć, ale nigdy nie miałem wymarzonych ról. Chciałem po prostu opowiadać o świecie, bo tak myślę o swoim zawodzie. Nie mówię, że gram, tylko opowiadam. Opowiadanie historii jest w gruncie rzeczy istotą sztuki teatralnej. Używamy do tego cudzego tekstu i dajemy cząstkę siebie. Tyle.

A jak wygląda dawanie cząstki siebie, kiedy pracuje się ponownie nad tą samą rolą? Profesora Bryanta grał już pan kilka lat temu w innej inscenizacji.

- Ale to było sześć lat temu, więc nic już nie pamiętam. A poważnie mówiąc, pewnie można zaobserwować jakieś podobieństwa, ale teraz wszystko jest jednak inaczej: inne spotkanie, inny reżyser, inna partnerka. Mnie także przybyło parę lat, więc także doświadczenia. Wie pan, ja zawsze buduję od nowa. Nie mam recepty, nie mam patentu, ni cholery. Człowiek w tej profesji ciągle uczy się oddychać, mówić, chodzić, zachowywać - krótko mówiąc, rodzi się na nowo.

Szczerze powiem, że nie lubię powrotów, ale tym razem zgodziłem się zagrać ponownie w "Edukacji Rity", bo jestem ciekaw innych ludzi. Poprzednio Ritę grała Małgorzata Socha, tym razem jest to Kasia Ucherska, która ledwie rok temu skończyła szkołę teatralną. To świetna dziewczyna, temperamentna, a przede wszystkim myśląca aktorka z dużym poczuciem humoru, a bez tego nie da się pracować, bo w pracy teatralnej musi być miło. Kiedy nie można się dogadać, a relacje w zespole są toksyczne, nie da się niczego sensownego stworzyć. Dobre towarzystwo to podstawa powodzenia.

"Edukacja Rity" zapowiada nowe teatralne miejsce w Warszawie - Scenę Spectrum. Tworzy ją Małgorzata Maliszewska, zdeklarowana teatromanka, która postawiła na nas. Zagraliśmy to już w kilku miastach i planujemy w kolejnych - pod koniec lutego gościnnie w Teatrze Ateneum w Warszawie.

A po co te skoki w bok? Ciasno panu w macierzystym Ateneum?

- Byłem na etacie w niewielu teatrach, nie zmieniałem ich często, bo jestem jak pies, który się przywiązuje do własnych kątów. Stały adres teatralny to dla mnie pewnego rodzaju azyl. Był nim na pewno w latach 70. Teatr Dramatyczny za czasów mojego mistrza Gustawa Holoubka. Od ponad ćwierć wieku jestem w zespole Ateneum, ale mam poczucie, że czasy prawdziwych zespołów teatralnych bezpowrotnie się kończą albo już skończyły. A zespół to potęga teatru. I nie chodzi tu tylko o pracę, ale też o to, że kiedyś można było się pośmiać, pokłócić, popić razem wódkę.

I grać w kości przy słynnym zielonym stoliku w kulisach.

- Bo panowała tu wtedy, proszę pana, pewna wspólnota w poglądach na sztukę.

Dzisiaj nie panuje?

- Dzisiaj jest inaczej, po prostu. Radykalnie zmienił się pejzaż teatralny w Polsce, w Warszawie na pewno. Nie poświęcam temu specjalnie dużo czasu, nie analizuję, ale ze smutkiem obserwuję. Pierwsze tąpnięcie nastąpiło w stanie wojennym. Ludzie się wtedy porozdzielali i pozamykali. Przeszła wszystkim ochota na bycie razem.

Skończyły się czasy całonocnych alkoholowych rozmów w SPATiF-ie, który upadł. Współczesny aktor wybiega z teatru na plan zdjęciowy.

- Niestety. Bezpowrotnie straciliśmy tę wspaniałą aurę, która zawsze towarzyszyła żywotowi aktorskiemu. Obrazek nam wyblakł. Koledzy stali się bardziej sterylni i nie można się umówić na kieliszeczek po spektaklu, bo rano trzeba wstać i zameldować się na planie zdjęciowym. Straciliśmy przez to coś ważnego.

Ale nie idziemy teraz w stronę, proszę wybaczyć bezczelność, wspomnień starszego pana?

- W żadnym razie. Starszy pan ciągle pracuje i ma dość trzeźwy, niesentymentalny osąd rzeczywistości. Wiem, gdzie jestem, co robię, dlaczego robię i z kim robię. Zresztą nie tylko ja, koledzy mają podobnie. Chodzi mi tylko o to, kiedy mówię o aurze, która zniknęła, że w naszym trudnym zawodzie przesuwamy granicę prywatności, odsłaniamy się, wchodzimy w sytuacje kameralne, intymne, często wstydliwe. One wymagają szczerości i otwartości, a o nie bez owej aury jest trudno.

Pan chodzi do teatru jako widz?

- Rzadko, zbyt intensywnie w nim pracuję, żeby wybrać się na spektakl, kiedy mam wolny wieczór. Wtedy szukam raczej ciszy i odosobnienia. Wolę iść do lasu popatrzeć, jak rosną drzewa.

Wielokrotnie czytałem o pańskim dystansie do zawodu, o tym, że teatr nie jest całym pańskim życiem i mógłby pan bez niego żyć. To bardzo ciekawe w przypadku osoby, która zagrała trzysta ról.

- Nic na to nie poradzę, choć oczywiście wiem, że są tacy, dla których aktorstwo jest rzeczą absolutnie najważniejszą. Ja tego nie mam, nigdy nie miałem. Mam za to poczucie tymczasowości, towarzyszące mi od najwcześniejszych lat praktyki zawodowej.

Tymczasowości? To zabawnie brzmi w ustach aktora, który pierwszy raz stanął na scenie 60 lat temu. I to z samym Adolfem Dymszą.

- Byłem wtedy chłopcem w krótkich spodenkach, dla którego była to jednak forma zabawy, choć całkiem poważna. Miałem zaszczyt w Teatrze Syrena stanąć obok wielkich aktorów - przyglądałem się im i doskonale wiedziałem, gdzie jest moje miejsce.

Skąd u pana ta nieustanna skromność?

- Z rodzinnego domu i ze szkoły teatralnej, gdzie uczyli mnie najwięksi artyści polskiego teatru, którzy dobrze wiedzieli, że poczucie zbytniej pewności w artystycznym fachu jest zawsze początkiem katastrofy. Nie należę w związku z tym do grupy ludzi, których sukces buduje. Nie zyskuję wraz z sukcesem lepszego samopoczucia.

To jest niemożliwe.

- To jest bardzo możliwe.

Przecież pan jest aktorem!

- Nie zostałem aktorem dla poklasku. Zostałem nim może, by być kimś, kim nie jestem. Aktorstwo pozwala złemu człowiekowi być dobrym, a dobremu złym, pozwala być świętym i mordercą, dobrotliwym i tyranem, pozwala kochać i nienawidzić, pomagać i rujnować. Na świecie żyje siedem miliardów aktorów i wszyscy grają to samo. Zmieniają się tylko rekwizyty, kostiumy i dekoracje. "Aktor gra cały świat", to jest święta prawda. Trzeba tylko dodać, że gra komedię.

Żeby nie powiedzieć farsę.

- Dzisiaj to jest wielce prawdopodobne.

My tak ciągle o teatrze, ale jest też przecież film.

- To są naczynia połączone. Film pojawia się w sposób naturalny w momencie, kiedy aktor zaczyna być interesujący, odróżnialny od reszty. Kończy się to w sprzyjających warunkach aktorskim pięciobojem, na który składają się teatr, film, telewizja, kabaret i radio.

Czasy aktorów szekspirowskich minęły bezpowrotnie. Trzeba próbować wszelkich form, jakie daje zawód, a wszystko i tak od czasów starożytnej Grecji kręci się wokół tych samych spraw: miłości, odwagi, honoru, nienawiści, dobra i zła, piękna i brzydoty. Bo w teatrze, jak wiemy, wszystko już było i nie zmieni tego jakże dzisiaj modny trend zabierania się za teatr, zaczynając od demolki. Nie muszę chyba mówić, że nie jestem wyznawcą tej metody.

Ma pan, obok Krystyny Czubówny, najlepiej chyba rozpoznawalny głos w Polsce.

- Nie moja wina.

To pomaga czy przeszkadza?

- Głos ma o tyle znaczenie, że słowo jest dla mnie podstawowym narzędziem pracy. Tego mnie nauczyli nestorzy uczący w szkole teatralnej. Jestem przede wszystkim aktorem mówiącym, szukającym w słowie najpełniejszego środka wyrazu, co dzisiaj jest coraz trudniejsze, bo żyjemy w czasach wątpliwej kondycji słowa. Ciągle jednak wierzę, że słowo jeszcze nie zdechło.

Nie tylko pan. Biorę na świadków tysiące młodych ludzi, którzy są fanami nagrywanych przez pana audiobooków, że wspomnę "Harry'ego Pottera".

- To bardzo miłe, co pan mówi. Rzeczywiście przeczytałem kilka tomów.

I kiedy pan po którymś tomie zrezygnował, ludność protestowała.

- Jak miałem dosyć, zaproponowałem, by zastąpił mnie Wiktor Zborowski, i pojawiły się listy protestacyjne domagające się powrotu starego, łysego aktora.

A pan znowu z tym tonem skromności.

- Nic na to nie poradzę, że mam bardzo rozbudowany mechanizm autokrytyczny. Profesor Aleksander Bardini powtarzał, że w teatrze są trudne lata, marne miesiące, kiepskie tygodnie i dobre dni. A kiedy owe dni się pojawiają, człowiek nabiera ochoty, żeby w tym pozostać i próbować dalej, bo aktor, proszę pana, jest w ciągłej próbie, w kolejnym konkursie. To brutalny zawód i najważniejsze, żeby nadawać z widzami na tych samych częstotliwościach. Wtedy wszystko działa jak należy i można liczyć na odrobinę sympatii.

Na jej brak pan akurat nie może narzekać.

- Nie powiem, żebym jej od czasu do czasu nie poczuł.

Od czasu do czasu? Ja chciałem pana poznać od 30 lat.

- Coś podobnego!

Bo wie pan, co obejrzałem, kiedy byłem mały?

- Niech zgadnę, "Akademię Pana Kleksa". Cóż, Pan Kleks mnie nie opuści aż do śmierci! Zostanie ze mną po wsze czasy, tym bardziej że polska kinematografia nie zajmuje się produkcjami dla dzieci. Wie pan, to było coś zupełnie przedziwnego, że ten film w ogóle powstał, bo kręciliśmy go w stanie wojennym, kiedy niczego nie było - ani farby, ani deski, ani gwoździa. A trzeba było wyczarować tę bajkę i się jakimś cudem udało.

Stworzył pan kreację w dziele ponadczasowym, oglądanym przez kolejne pokolenia dzieci.

- Ambrożego Kleksa to cieszy, że nadal przynosi dzieciom frajdę, choć pamiętam, jakie miałem opory, by go zagrać. Uważałem, że jestem za młody do tej roli, że nie jestem najlepszym wyborem. I proszę.

Dzieci kochają Pana Kleksa, a młodzież uwielbia Franka Kimono. Jego przeboje mają miliony odsłon na YouTubie i nadal są puszczane na imprezach.

- To się rzeczywiście też jakoś udało.

Nie jakoś, tylko dzięki panu.

- Ja pana proszę, dajmy już spokój.

***

Piotr Fronczewski - ur. w 1946 r. w Warszawie. W wieku 11 lat zadebiutował w Teatrze Syrena. Po ukończeniu PWST wiązał się z teatrami: Narodowym, Współczesnym, Dramatycznym, Studio i Ateneum. Pod koniec lutego można go będzie zobaczyć w "Edukacji Rity" Willy'ego Russella w Teatrze Ateneum

***

Na zdjęciu: Piotr Fronczewski w spektaklu "Ja, Feuerbach" w Teatrze Ateneum

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji