Wolałbym nie, czyli "Berlin Alexanderplatz"
"Berlin Alexanderplatz" Alfreda Döblina w reż. Natalii Korczakowskiej w STUDIO Teatrgalerii w Warszawie. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej - Stołecznej.
Natalia Korczakowska, nowa dyrektor Studia, wyreżyserowała w tym teatrze najlepszy spektakl za własnej dyrekcji. Tyle że wcześniej poprzeczkę zawiesiła bardzo nisko. Po bełkotliwym "Bydle" Jacka Poniedzialka i chwilami ujmującej, chwilami nieznośnie pretensjonalnej "Jaskini" Arka Tworusa "Berlin Alexanderplatz" musi imponować samym rozmachem inscenizacji i aranżacji scenicznej przestrzeni, przykuwać uwagę błyskotkami aktorskich popisów. Drugą połowę poprzedniego zdania PR Teatru Studio może wziąć na reklamowe plakaty.
"Berlin Alexanderplatz" to rozgrywająca się w Berlinie opowieść o Franzu Biberkopfie, kryminaliście, który próbuje wyjść na prostą, ale wikła się a to w nazistowskie gazetki (w brunatnego agitatora wciela się Marcin Bosak), a to w gangsterkę i stręczycielstwo. Historię tę opowiada nam, chwilami operowym śpiewem, para czarnych aniołów stróżów. Jeden z nich to Tomasz Nosinski w skórze lateksowej i na szpilkach (drugi to Katarzyna Warnke). Widać w tym wyraźną ekscytację estetyką drag queen, jak z opolskiego "Makbeta" Mai Kleczewskiej. Robert Wasiewicz, wzięty aktor-tancerz, kreując czeredkę kobiet lekkich obyczajów, zmienia kolejne peruki i wypchane biustonosze.
"Berlin Alexanderplatz" to zlepek aktorskich improwizacji. Czasem bardzo dowcipnych, jak najlepsze w spektaklu sekwencje gangsterskich narad niczym z filmu "Wściekle psy" z Haliną Rasiakówną jako szefową gangu i przeprowadzonym świeżo z krakowskiego Starego Krzysztofem Zarzeckim jako komicznym mordercą psychopatą. Czasem nieznośnych, jak sekwencje z wybitnym skądinąd polskim tancerzem i choreografem Tomaszem Wygodą, który jest tutaj mrocznym cieniem głównego bohatera, wije się jak wąż, intensywnie starając się emitować aurę tajemniczości i grozy.
Z drugiej strony przeszło cztery godziny niespójnego materiału Korczakowska z dramaturgiem Wojtkiem Zrałkiem-Kossakowskim upchnąć muszą kolanem w Historię. Fabułę, która mieć będzie początek, środek i koniec, jakieś retrospekcje i próbę suspensu. Jasne, można powiedzieć, że nadmiar mniej lub bardziej udanych atrakcji to odpowiednik przyjętej w powieści metody kolażu i montażu. Ale czy naprawdę nie dało się tego zrobić w sposób mniej męczący i niezborny?
Osią historii pozostaje Biberkopf, czyli przetransferowany z Wrocławia Bartosz Porczyk (Gustaw/Konrad z głośnych "Dziadów" Michała Zadary). To jemu robi się tu największą krzywdę, pozostawiając go samemu sobie. Ten robotycznie chłodny aktor skacze, tańczy, robi pompki, brzdąka na gitarze i gra pierwsze skrzypce w nieskładnej symfonii aktorskiego narcyzmu.
Żeby było śmiesznie, jest Zarzecki. Żeby było wzruszająco, jest Ewelina Żak jako zakochana w Biberkopfie prostytutka. Wreszcie żeby było politycznie i intelektualnie, Rasiakówną przemówi nagle bodaj Baumanem, a Wygoda - Jungiem. A ponieważ Republika Weimarska jest obecnie uniwersalnym kluczem do kryzysu demokracji, to przecież wszyscy w Studio zbieramy się w Sprawie. Tyle tylko, że wytrychy zwalniają z myślenia. Z samego postawienia obok siebie Berlina lat 20. i Warszawy 2017 r. nic szczególnego jeszcze nie wynika.
Wytłuszczone na afiszu spektaklu anglojęzyczne "Wolałbym nie" pochodzi z opowiadania "Kopista Bartleby" Hermana Melville'a.
Tytułowy skromny pracownik biura przy Wall Street powtarza tam tę frazę w ramach cichego, acz konsekwentnego i skutecznego buntu przeciw szefowi. I nie ma na niego mocnych. To samo zdanie każe powtarzać Korczakowska przegranemu już Biberkopfowi, przenosząc go w finale gdzieś w pogranicze zaświatów, na wysokie rusztowanie. Trudno powiedzieć po co - czy chciałaby wysłać go jeszcze raz w tę samą drogę, po kolejną szansę? Jeśli mielibyśmy iść z nim, wolałbym nie.