Artykuły

Spaliła się, młoda

To bodaj Słonimski napisał niegdyś o "Klątwie", iż "słyszy się w niej dźwięk żelaza", zaś każda nadmierna czułostkowość lub łatwe przecież folkloryzowanie zepchnie inscenizacje tej sztuki w zwyczajną śmieszność. Słowa dawnego recenzenta nie straciły trafności, przeciwnie - nawet zyskały dodatkowy sens w czasach, w których wszelka moralistyka trąci podejrzanym, nieświeżym zapaszkiem, a o folklorze po prostu lepiej nie mówić.

Przyznam, że na premierę "Klątwy" w reżyserii Jerzego Golińskiego i Andrzeja Grabowskiego w krakowskim teatrze im. Juliusza Słowackiego szedłem z poczuciem, że wiem, jak będzie. I w pewnym sensie nie zawiodłem się - było właśnie tak, jak przypuszczałem, po bożemu. Kosztowna, niemal naturalistyczna scenografia (Jacek Ukleja), Ksiądz szamoczący się między chucią a wiarą w potępienie, Młoda (Mariola Pietrek), której powierzchowność niczym nie usprawiedliwia grzechu Księdza, Matka (Gena Wydrych) niczym z baśni Andersena, słodka jak cukierek od Wedla oraz tłum wiejskich oberwańców pod wodzą sołtysa (Andrzej Grabowski), gotów zrobić wszystko, byle zapomnieć o tym, co Marks nazywa "idiotyzmem życia wiejskiego". Dwie godziny, przepełnione pragnieniem, aby wreszcie ktoś już się spalił i dał spokój tej całej szarpaninie, z której nic, doprawdy, nie wynika.

To jest główne uczucie, z którym ogląda się najnowszą krakowską "Klątwę". Myślę, że przy wyborze pozycji repertuarowej zawsze należy zadawać sobie pytanie: po co? Po co to mamy grać? Czy tylko dlatego, że "Klątwa" wiąże się z nazwiskiem poety, co wieszczem był i w gmachu owym zrealizowano po raz pierwszy najświetniejsze z jego dzieł? Czy dlatego, że mamy nadzieję, iż opowiadając historyjkę o księdzu-dzieciorobie oraz szlachetnej do granic samozagłady jego kochance, podtrzymamy nieco antyklerykalną nutę? Niestety, czasy mocno się zmieniły, i w antyklerykalizmie Wyspiański przegrywa z Jerzym Urbanem, cenzura niczego nie zakaże, a skandal nie rozejdzie się dalej niż do przystanku tramwaju linii "4" koło gmachu szacownego Teatru. Folkloryzowanie zaś jest już tylko groteskowe i kiedy słyszę ze sceny wygłaszane gwarą wiekuiste prawdy moralne - chce mi się robić wszystko na przekór. Gdybym był księdzem, robiłbym dzieci nie tyle z miłości do dzieci, ile z przekory. A Młoda niech się pali, jej sprawa...

Myślę również, że Jerzemu Golińskiemu i Andrzejowi Grabowskiemu zabrakło odwagi, by dramat Wyspiańskiego odrzeć z jego szacowności, by tym wszystkim napięciom, rozpaczom, zwątpieniom, które rozpościerają się między Księdzem, Młodą i Matką nadać wymiar uniwersalny, a więc także współczesny. To jest przecież dramat człowieka "z zewnątrz sterowanego", człowieka poddającego się presji zewnętrznego prawa, wszystkich nakazów pochodzących z przekonania, iż "tak wypada, więc tak trzeba". Człowieka, który nie widzi sensu we własnym życiu, za krótkim na to, by występować przeciw jego urodzie, radościom, nadziejom. Człowieka, który w końcu poddaje się absurdalnej presji: "Bóg mówi słowo" - w zakończeniu sztuki. To słowo Boga, to prawdopodobnie gorzki śmiech. Wyspiański nie mógł tego powiedzieć. Reżyserowi "Klątwy" po przeszło 80 latach słowo to również nie przeszło przez gardło. Nie rozumiem, dlaczego.

Poczucie, iż uczestniczymy w czymś obcym, sztucznym, wymyślonym - mimo że "Klątwa" to jeden z najbardziej obyczajowych dramatów twórcy Wesela - musiało udzielić się zespołowi aktorskiemu, szczególnie zaś Markowi Walczakowi (Ksiądz). Zrobił tak, jak zrobić może pilny, dysponujący dobrą techniką muzyk - zagrał wszystko, co jest w nutach. Ale nie sądzę, by czuł się usatysfakcjonowany - postać, którą kreuje, jest czysto papierowa. Jego żale są papierowe, papierowa pozostaje rozpacz, żal, zwątpienie. Nie wiem, dlaczego aktor o takich możliwościach nie chciał sam - nawet jeśli koncepcje reżyserskie szły w innym kierunku - pozostać sobą - zwyczajnym człowiekiem, który śpi z kobietą, jeśli oboje tego chcą i ma dzieci, jeśli tak już wyszło. Dlaczego udaje świętego Hieronima? Nie będzie nim, chociażby dlatego, że kuszenie świętego Hieronima było nieskuteczne, a on poddał się pierwszej lepszej, ambitnej i szczwanej kobietce, której przemiana w świętą jest również niezrozumiała. Spaliła się. Młoda, bo co? Widać głupia, i tyle.

Chyba nie takich ocen chciał Wyspiański, był bowiem zbyt dobrym dramaturgiem i chyba jeszcze lepszym obserwatorem ludzkich grzechów. Nie namawiam, by z Wyspiańskiego robić libertyna, ale samo rekonstruowanie mającego blisko wiek dramatu nie zachęci widzów, by poddali się słowu, płynącemu do nich ze sceny. Prawdopodobnie przyczyna tego tkwi w zespole aktorskim: chcą grać to, co napisano w nutach. A to za mało, o wiele za mało. Ten zawód to nie tylko reprodukcja - to, niestety, twórczość.

Ktoś powiedział, że Teatr im. Słowackiego nie ma szczęścia do recenzentów - złośliwych i szukających dziury w całym. A może jest odwrotnie? Bardzo szanuję Jerzego Golińskiego za olbrzymią odwagę kierowania tym zespołem i administrowania takim teatrem. Ale właśnie tu, na tej scenie, trzeba kiedyś przestać wygrywać wszystkie zapisane przez wieszczów nuty. Trzeba do tych murów dodać coś jeszcze. Może trzeba przestać wreszcie udawać?

No cóż, spaliła się, młoda. Ale co z tego?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji