Artykuły

Nałogowcy

"Piaskownica" Michała Walczaka w reż. Jewgienii Boginskiej w Teatrze im. Fredry w Gnieźnie. Pisze Jacek Sieradzki, członek Komisji Artystycznej XIII Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Dla czysto dydaktycznych korzyści warto by sfilmować gnieźnieńską "Piaskownicę". I pokazywać ją na rozmaitych zajęciach pod hasłem: jak można koncertowo schrzanić niebanalnie i pięknie pomyślane przedstawienie za przyczyną najzdradliwszego narkotyku w apteczce reżysera: nieprzepartej miłości własnej. I zakochania do szaleństwa w swoich pomysłach.

Nikt rozsądny nie odmówi rosyjskiej inscenizatorce, Jewgenii Boginskiej, uczciwego i twórczego podejścia do zadania. "Piaskownica" jest fenomenem. Debiutancka sztuka dwudziestoletniego Michała Walczaka zrobiła karierę porównywalną w ostatnim ćwierćwieczu może jedynie z "Nocą Helvera" Ingmara Villqista - z całego dramaturgicznego boomu tylko te dwa dramaty miały po kilkanaście wystawień. Pod najprostszą i z pozoru skrajnie naiwną fabułę - patrzymy po prostu na dwoje dzieciaków w piaskownicy, on się bawi chłopackim Batmanem, ona dziewczyńską lalą - Walczak wpisał tak naprawdę całe dorosłe męsko-damskie życie: flirt, oczarowanie, rozczarowanie, miłość, nienawiść, grę, podpuchy, upokorzenia, okrucieństwo, niespełnienie; wymieniać można w nieskończoność. Wpisał - ale jako potencjalność! Jako paletę szans dla interpretatorów. Bez dopowiadania, przesądzania, łopatologizowania. Teatrom dało to wspaniałe możliwości, poczynając od mądrego ogrywania samej sytuacji wyjściowej: dziecinada z piaskownicy, ale dorośli aktorzy, dorosłe miny, dorosło-dziecinne sensy słów. Tak prowadził prapremierowe przedstawienie Piotr Kruszczyński w Wałbrzychu. A potem chętnie rozbijano Walczakową parę na przykład na trzy duety reprezentujące trzy pokolenia. Obsadzono też kiedyś w rolach Miłki i Protazka emerytowanych aktorów, czyniąc z opowieści gorzki koncert wspomnień - z dzieciństwa, z inicjacji, ale i z reszty życia. Pomysłów było co niemiara.

Przedstawienie z Teatru im. Fredry dobrze się w tę tradycję interpretacyjną wpisuje. Boginska postanowiła skupić się na mechanizmie wspomnień - i nagrała w tym celu nawet puszczany w prologu uczony wykład z przywołaniem formuł Jungowskich - aliści poza intelektualną daniną zrobiła po prostu poetyckie widowisko o miłości, o zachłyśnięciu i opadaniu uniesień. Pomnożyła duet bohaterów: dorosłym dzieciom prowadzącym opowieść, Maciejowi Hąźle i Martynie Rozwadowskiej dołożyła lustrzane odbicia trochę młodsze - Kamilę Banasiak i Jana Niemczyka jeszcze ze szkoły aktorskiej - każąc im sytuacje kreślone przez parę starszą dość statycznie, głównie na stojaka przed mikrofonem, nasycać ruchem, emocją, dzia-łaniem. Nieoczywistym i pomysłowym, jak wtedy, gdy delikatną euforię Protazka starszego Protazek młodszy uzupełnia paroma wariackimi pas stepującego tańca. Precyzyjnie skonstruowała widowisko, przeplatając monologi popychające akcję lirycznymi etiudami obrazującymi rozmaite stany emocjonalne bohaterów. Wybrała słowa-klucze powracające jak refreny w rozmaitych konfiguracjach. Ze scenografem, Ilszatem Wildanowem, stworzyli oryginalne sce-niczne obrazy - wielkie, białe lub kolorowe kule spadające spod sufitu, czy rodzaj klatki z lin, z której wydobywa się młoda Miłka. Obrazy ładne taką ładnością, którą polski teatr na co dzień się brzydzi, wybierając chropowatość, albo i co gorsza, bylejakość. Słodycz tych scen pasowała jednak do nastroju widowiska, dzięki niej aktorzy długo mogli ustrzec się sentymentalizmu i łzawości. Zgrabny spektakl harmonijnie zmierzał do pointy-klamry sztuki, jeszcze jednego monologu o Batmanie, jak z początku, ale z uwzględnieniem wszystkiego, co przez tę godzinę zaszło.

Aliści zamiast finału na ekranie w głębi sceny wyświetliło się słowo "Replay".

Miast skończyć dzieło, reżyserka uraczyła nas teraz całą serią oderwanych etiud pod hasłem: a można też i tak. Zaproponowała katalog wariantów marnie już teraz dopasowanych do całości, pokazanych, zdało się, na "ekonomicznej" zasadzie: skoro już wymyśliliśmy, to co się mają marnować. Słowa-klucze, chwilę temu użyte z sensem, powracały teraz niczym nie-kontrolowane natręctwa: jeszcze raz i jeszcze. Poszczególne sekwencje zgubiły cel, kręciły się w kółko. Szybko wyczerpały się koncepty dotychczas delikatne, metaforyczne, trzeba było udosłownić dialog łącznie z kilkakrotnym powtórzeniem jednoznacznego "Bo ja cię, ten, kocham", chociaż młody Walczak gust ten właśnie wielki miał, żeby uważać na takie deklaracje. Coś, co przez pierwszą godzinę zdawało się mądrą harmonijną konstrukcją z początkiem, przebiegiem i zwieńczeniem, zmieniło się nagle w bezładny ciąg scenek zdających się nie mieć końca. A przecież wcale nie trwały znów tak specjalnie długo, kilkanaście ledwie minut. Były jak wieczność. Tak się płaci za zgubienie rytmu, za rezygnację z czytelnej kompozycji, za nie-umiejętność skończenia gdzie trzeba. A przede wszystkim za zarozumiałość: nic nie skreślimy, wszystko jest genialne.

Gdyby Jewgienia Boginska siadła między widzami na tym przedstawieniu, co ja, miałaby szanse poczuć, jak niemal fizycznie aura życzliwości i zaciekawienia ulatnia się znad widowni, jakby ktoś otworzył szyberdach w suficie. Jak tężeją pogodne dotąd twarze, jak zaczynają się pokasływania, wiercenie się, głośne wzdychania a na końcu demonstracyjne spo-glądania na zegarek. Jak w ekspresowym tempie obraca się w niwecz efekt przedstawienia, które tak długo zapowiadało się jak bardzo ciekawa robota i to w wymiarze grubo większym niż codzienność skromnej gnieźnieńskiej sceny.

Powiadam: sfilmować, zapakować na dyskietkę. A potem znaleźć fortel, żeby instruktażowy materiał trafił do, bo ja wiem, Krzysztofa Warlikowskiego, Krzysztofa Garbaczewskiego, Moniki Strzępki. Oni też przecież cierpią na syndrom bezkrytycznego przywiązania do wszystkich swoich, ciągnących się długo w noc pomysłów, oni również potrafią życzliwych nawet widzów doprowadzać do białej gorączki. Choć na ich uzależnienie od narkotyku reżyserskiej miłości własnej pewnie nie ma już odtrutki. Młodą Rosjankę może da się jeszcze przed nałogiem ustrzec?

Michał Walczak PIASKOWNICA. Reżyseria: Jewgienia Boginska, scenografia: Ilszat Wildanow, muzyka: Sasza Razkin, Reżyseria świateł: Łukasz Błażejewski. Premiera w Teatrze im. Fredry w Gnieźnie 15 grudnia 2016.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji