Artykuły

Kogo stać na musical? (fragm.)

Teatr Muzyczny w Łodzi - jak dotąd niczym się nie wyróżniająca operetka, jakich sporo w kraju - wystąpił z polską prapremierą jednego z broadwayowskich arcydzieł: "Skrzypka na dachu", musicalu Jerryego Bocka, którego libretto oparł Joseph Stein na tomiku opowiadań Szolema Alejchema "Dzieje Tewji mleczarza". Prapremiera światowa odbyła się w roku 1964 i - jak powiada Marianowicz - ,, Skrzypek na dachu pobił wszelkie rekordy powodzenia osiągając fantastyczną liczbę 3242 przedstawień na Broadwayu, co równa się przeszło dziewięciu latom grania". Samo sprowadzenie musicalu do Polski oznaczało wydarzenie w historii tego gatunku. Obejrzałem spektakl w Łodzi... i naprawdę nie chciałbym znęcać się nad bidną operetką. Że jednak do realizacji zaproszono reżysera cieszącego się sławą najlepszego polskiego specjalisty w tej dziedzinie, inscenizację współfirmuje doświadczony scenograf, a rolę główną kreuje gościnnie znakomity śpiewak i aktor - przeto chyba warto porozmawiać poważnie, zaczynając od samych podstaw.

Tytuł musicalu nie jest przypadkowy - został zapożyczony z obrazu Marca Chagalla, lirycznego wizjonera, surrealisty. Aura Chagallowskiej lirycznej fantazji obecna jest w utworze nie tylko w tytule, ale i w rozwiązaniach niektórych scen, a przede wszystkim w muzyce. Jeżeli więc realizatorzy nie zauważają owej aury, jeżeli najdosłowniej sprowadzają na ziemię Chagallowskiego skrzypka, każąc pięknie skądinąd koncertującemu Tomaszowi Bartosiakowi udawać takiego żydowskiego Jośka Muzykanta - to eliminacji ulega bardzo wiele z tego, co rzeczywiście świadczy o niezwykłości i oryginalności "Skrzypka". Ale to wszystko można jeszcze zrozumieć - Amerykanie z odległości musieli się poetyzować Chagallem, nas, którym do ukraińskiej Anatiewki Szolema Alejchema nie tak daleko, stać na wierny, realistyczny obraz muzycznych Dziejów Tewji mleczarza.

Tyle, że z tym realizmem znowu coś nie tak. Łatwo wyróżnić w scenach zbiorowych trzy spotykające się na scenie konwencje inscenizacyjno-aktorskie. Grupa pierwsza: Żydzi, na których wyobrażenie składają się tradycja Żyda z szopki ("Żydzie, Żydzie, Pan Bóg się rodzi"), oraz kreacja Kazimierza Krukowskiego - Lopek i jego naśladowcy. Aktorzy chodzą więc drobnym kroczkiem, stają na przygiętych nogach, trzymają ręce pionowo złożone w łokciu, dłonie na wysokości piersi w pozycji wyjściowej do zabawy w "koci, koci, łapci", mówią wolno, skrzecząco, z natrętnym pytajnikiem w głosie i grubą kreską podkreślają każdy żart językowy - jak w prawdziwym szmoncesie. Grupa druga: Żydówki - żona i córki Tewjego, o których żydowskości dowiadujemy się wyłącznie z tekstu, na scenie bowiem stoją ładne, cepeliowskie lalki w strojach dość dowolnych, naznaczone ostrym makijażem, tak że nie sposób stwierdzić, która jest najmłodszą córką, która najstarszą, a która... matką, wszystkie są w wieku, powiedzmy, nieokreślonym. Bez zmiany strojów i makijażu córki Tewjego mogłyby wystąpić w "Carewiczu", "Baronie cygańskim", a jakby się lekko uprzeć, to i w Gejszy. Trzecia grupa wreszcie to ukraińscy studenci - młode tenory bohaterskie, ubrane w lśniące bielą rubaszki jak w balecie Moisiejewa (co sprzeczne nie tylko ze zdrowym rozsądkiem i sensem libretta, ale wręcz z opisem pierwowzoru: Szolem Alejchem mówi bardzo wyraźnie, że owi studenci - wywrotowcy i przyszli rewolucjoniści - to sympatyczni, biedni oberwańcy). Jeszcze są curiosa takie jak młody człowiek o zaroście i manierach śpiewaka z grupy VOX, który z bliżej nieznanej przyczyny udaje wiejskiego policjanta z Anatiewki.

Można by teraz zestawiać dalej plątania konwencji w każdej scenie, szkolne błędy reżyserskie (gdy na przykład w małżeńskiej sypialni żona kładzie się pod pierzynę w koszuli, czepku i boso, zaś mąż - w kapciach i w ubraniu!?), nieciekawie ustawione sceny zbiorowe, niekonsekwencje. Owszem, Jerome Robbins ustawił słynny taniec, który tancerze-ekwilibryści wykonywali z butelkami na głowach; skoro tego nie potrafimy, czy nie lepiej było wymyślić coś innego, własnego, miast wkładać tancerzom w przedziurawione denka meloników atrapy butelek? Toż to kompromitujące... Więc można, powiadam, zestawiać dalej owe głupstwa, tylko po co? Rezultat jest z góry wiadomy: nie oglądamy musicalu, tylko operetkę, gdzie nie decyduje sens czy myśl, tylko pragnienie artystki, by wyglądać ładnie, ustawienie tenora, by mógł łatwiej ciągnąć wysokie tony, danie komikowi szansy powtarzania tych samych, starych jak świat, operetkowych grepsów. Między utworami Jerry'ego Bocka a, na przykład, Mariana Lidy naprawdę w takim ujęciu nie ma różnicy.

Tewje mleczarz, wbrew temu, co proponuje Bernard Ładysz, nie jest facetem, który opowiada dowcipy widowni. To domorosły filozof, o którego obijają się - czasem komicznie, a nierzadko boleśnie - doświadczenia życia Anatiewki. Tewje nie ma z kim o tym gadać, więc gada z Bogiem i przekonuje sam siebie, wyszukując w swojej mądrości zawsze jakieś ciepłe, pogodne pocieszenie. W jego monologach są niełatwe przemiany obyczajów, rodzinne tragedie i radości, a nade wszystko jest kompletny, mądry, ludzki kodeks moralny człowieka dobrego. W tych monologach Szolem Alejchem i później Joseph Stein umieli skoncentrować i zamknąć szeroki, epicki wizerunek losu pewnej zamkniętej społeczności. Wszystko to w lekkiej, żartobliwej formie, ale, na miły Bóg, nie może to być wyłącznie pretekst do dowcipów i mnożenia komicznych min, dziesiątków min. Saperzy w kraju zajęci są o wiele po-ważniejszymi zadaniami. - Może to wszystko nie byłoby aż tak denerwujące, gdyby pod spodem nie były widoczne dla uważnego obserwatora potencjalne, by tak rzec, możliwości "Skrzypka na dachu". Epicki rozmach scenariusza, precyzyjne, wyraziste przeplatanie nastrojów, olśniewające sceny popisowe idealnie wtopione w niespieszny, spokojny, żartobliwy ton całości, materiał na wielkie kreacje aktorskie (wielkie w bogactwie szczegółów, w cyzelowaniu), muzyka przytłaczająca niemal oratoryjnym rozmachem ("Tradition"), wdzięczna aktorsko ("If I Were a Rich Man"), wzruszająca, liryczna (Far from the Home Love), po prostu piękna ("Sunrise, Sunset"; "Anatiewka"). Bogactwo musicalu Bocka kłuje w oczy, zwłaszcza skoro miejscowy jubiler zmienia autentyczny brylant w tanie świecidełko, będąc - co najgorsze - przekonany, że robi wszystko jak trzeba. Właśnie na zasadzie: nie mamy się czego wstydzić, wystawiliśmy "Skrzypka na dachu..."

Niech operetce pójdzie na zdrowie. Dość na tym!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji