Artykuły

Zbigniew Grochal: Nie mam czasu się zestarzeć

- Aktor musi umieć się dostosować. Bo to takie zwierzę, które musi podejmować wyzwania i za każdym razem próbować pojąć istotę estetyki, w którą ktoś je wrzuca. Teraz uczymy się np. zupełnie innego języka w teatrze. Przychodzimy na próby i improwizujemy. Jest temat, a potem dopiero powstaje sztuka - mówi Zbigniew Grochal, aktor Teatru Nowego w Poznaniu, pedagog, świętujący 50-lecie pracy artystycznej.

Od 50 lat tworzy pan udany związek z teatrem. Ale przez ten czas był pan także m.in. dziennikarzem radiowym i pedagogiem. Czy to była zdrada?

- Zawsze dzieliłem sprawiedliwie swój czas pomiędzy teatr a uczelnię. Moją pierwszą miłością jest oczywiście teatr, ale nie ukrywam, że praca pedagogiczna z młodymi ludźmi również daje mi satysfakcję. Wyreżyserowałem już 25 dyplomów na Wydziale Wokalno-Aktorskim Akademii Muzycznej. Nie mówi się o tym dużo, ale dla mnie jest to bardzo ważny kawałek życia. Prowadzę także zajęcia m.in. ze sztuki mówienia oraz pracownię radiową na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM.

A nie prowadzi pan czasem zajęć z zarządzania czasem? Bo obowiązków ma pan mnóstwo, a jak widać, radzi sobie z nimi doskonale.

- Kiedyś mówiłem, że wychodzę z domu do pracy wcześnie rano w poniedziałek i wracam w niedzielę o godzinie 23. I czasami rzeczywiście tak było. Bywało, że natłok zadań rzeczywiście wymagał ode mnie precyzyjnego planu. Nie ukrywam jednak, że ważną rolę w tym wszystkim odgrywa do tej pory moja żona Alina. Bo to ona dba o nasz dom i synów.

Pamięta pan swój pierwszy raz na scenie?

- Tak, jako sześciolatek grałem pastuszka w jasełkach. Do dziś pamiętam, jak powiedziałem: "Łej to prawda, prawda scera, raz człek żyje, raz umiera". Drugiego pastuszka grał wtedy późniejszy mistrz olimpijski Zygmunt Szmalcerz, który do dziś trenuje sztangistów.

A ten drugi pierwszy raz - już z dyplomem?

- To był spektakl "Westerplatte" grany w Gdańsku, gdzie rozpocząłem pracę od razu po studiach. Grałem w nim sierżanta Piotrowskiego.

Bał się pan?

- Ja chyba nie do końca zdawałem sobie wtedy sprawę z tego, że jestem już dorosłym aktorem.

Skoro nie pamięta pan strachu i tremy, które towarzyszyły panu na początku kariery, to może pojawiają się dopiero z czasem i nabywanym doświadczeniem?

- Myślę, że tak. Bo nawet teraz się boję, wchodząc na scenę. Jest tak przede wszystkim wtedy, kiedy wiem, że mógłbym coś jeszcze zrobić lepiej. Że można coś dopracować. Wtedy pojawia się ta niepewność.

Boi się pan tego, że gra nie spodoba się publiczności?

- Tu nie chodzi o widzów, tylko o mnie. Ja muszę być z siebie zadowolony. Taka trema jest konstruktywna. Ja nazywam to bojaźnią i drżeniem. Niepokój to element, który bardzo mocno formatuje poszukiwania. Bo poprzez lęk czytamy sami siebie. Lęk może nam też pomóc w oczyszczeniu. Pamiętam np., jak grałem ojca w spektaklu "Sześć postaci w poszukiwaniu autora" Pirandella. Wie pani, jak trudno było potem wyzbyć się tego bezmiaru nieszczęścia, jakie miał w sobie ten bohater? Jak wracałem do domu, wciąż we mnie tkwiła ta historia.

Czyli zdarza się, że pan zabiera pracę do domu. Że nie wraca sam...

- No właśnie chodzi o to, żeby tego nie robić. Bo teatr jest bardzo łakomy i lubi zawłaszczać człowieka. Ale ja zawsze zmywam charakteryzację i jak najszybciej staram się wrócić do siebie. Wielu aktorów ma z tym jednak problem i czasem któraś z ról powoduje, że aktor staje się postacią, którą gra.

Po 11 latach w Gdańsku przeniósł się pan do Poznania.

- Przyjechałem tutaj już z kobietą mojego życia. Najpierw myśleliśmy o Wrocławiu, ale okazało się, że Izabella Cywińska, która widziała mnie wcześniej w "Weselu" w roli Jaśka, przyjęła mnie do swojego zespołu.

Bywał pan wcześniej w Poznaniu?

- Tylko na wycieczce. Ale kiedy przyjechałem tutaj, żeby podpisać umowę, to bardzo dobrze pamiętam, jak Poznań mnie wtedy zachwycił. Przyjechałem w czerwcu w czasie odbywających się targów i to miasto zauroczyło mnie czystością. Lśniło i było takie uporządkowane. Pokochałem też poznaniaków, którzy bardzo szybko mnie zaakceptowali.

Sam mam galicyjskie korzenie. Urodziłem się w Krakowie, ale ochrzczono mnie w Czechowicach-Dziedzicach, gdzie mieliśmy dom. Nie mieszkaliśmy tam jednak, ponieważ zostaliśmy wysiedleni. Kocham też Kraków, gdzie studiowałem i gdzie urodziła się moja mama. Jesienny Kraków jest taki młodopolski. Coś niesamowitego jest w jego zapachu. I nie ma tego żadne inne miasto.

Widział pan, jak przez lata zmienia się Poznań, ale też sam Teatr Nowy.

- Najważniejszą zmianą ostatnich 40 lat była oczywiście zmiana ustrojowa, która spowodowała, że repertuar również musiał się zmienić. Teraz o wiele więcej nam wolno, bo do 1989 roku dla widza najważniejsze było to, co mówiliśmy między wierszami. Inteligentny widz wiedział, że wysyłamy mu ukrytą informację. Że jest tam coś, co jest skierowane przeciw pewnemu ładowi, który budowany był w czasach indoktrynacji. Kiedy wybuchł stan wojenny, zapuściłem brodę i wyemigrowałem wewnętrznie. W niczym nie braliśmy wtedy udziału.

Pracował pan w Teatrze Nowym, kiedy na jego czele stała Izabella Cywińska, później Eugeniusz Korin, Janusz Wiśniewski i teraz Piotr Kruszczyński. Kiedy pracowało się panu najlepiej?

- Tych okresów nie można porównywać. Każdy z dyrektorów tworzył inną jakość teatralną. Aktor musi umieć się dostosować. Bo to takie zwierzę, które musi podejmować wyzwania i za każdym razem próbować pojąć istotę estetyki, w którą ktoś je wrzuca. Teraz uczymy się np. zupełnie innego języka w teatrze. Przychodzimy na próby i improwizujemy. Jest temat, a potem dopiero powstaje sztuka.

Ale kiedy oglądaliśmy zdjęcia, powiedział pan, że czasem tęskni za kostiumem i peruką.

- No bo tak jest. Czasami marzy mi się rola w tzw. klasycznym repertuarze, z charakteryzacją i np. doklejonym zarostem. Chciałbym czasem w teatrze zbudować od podstaw taką postać z krwi i kości. Dokładać do niej mięśnie, myśli i na nowo tworzyć człowieka, którego cechy uwiarygodnię potem na scenie.

Myśli pan o konkretnej postaci?

- Kiedyś myślałem o królu w "Hamlecie", ale okazja przeszła mi koło nosa. Z wiekiem jednak zmieniają się marzenia. W swoim doktoracie pisałem o tym, jak aktor powinien walczyć z materią teatralną, mając nadzieję, że zawsze może być lepiej. Myślę właśnie o tym w ten sposób. Praca aktora to powołanie. Aktor to misjonarz sztuki. Ktoś pomyśli, że to jest patetyczne, ale ja się z tym nie zgadzam. Bo powołanie charakteryzuje związek pomiędzy tym wołającym i wołanym. I ja przez te wszystkie lata czuję się wołany. Jestem odpowiedzialny za tę swoją podmiotowość w teatrze. Jak już jestem na scenie, to daję z siebie wszystko. I nie zwalam niepowodzeń np. na reżysera.

Pamięta pan spektakl, który zawsze będzie tym numerem 1?

To "Trucizna teatru" w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego z 1993 roku. Ale bardzo lubię też rolę Ignacego, którą grałem w "Iwonie, księżniczce Burgunda".

A jakieś wpadki?

- Pewnie, ale dowcip sytuacyjny rządzi się swoimi prawami i niestety po latach nie bawi już tak samo. Pamiętam np., jak z Andrzejem Lajborkiem nie mogliśmy przestać się śmiać podczas jakiejś uroczystości państwowej. Mówiłem wiersz patriotyczny, a Andrzej pod nosem burknął, że mam skończyć gadać... Potem ratował sytuację, tłumacząc, że niby wpadła mi do gardła mucha. Kiedyś z kolei, grając ojca Julii w sztuce Szekspira, język mi się podwinął i powiedziałem : "Cóż, zarydzykuję". I nie tylko ja to usłyszałem, ale także publiczność, która obdarzyła mnie potem żywymi oklaskami.

Miał pan kiedyś wątpliwości, chciał to rzucić?

- Wątpliwości zawsze się pojawiają. Bo czasem nasze wyobrażenia o tym, co będziemy robić, są zupełnie inne i człowiek zderza się ze ścianą. Ale nie pozostaje wtedy nic innego, jak doszukać się w tym czegoś atrakcyjnego. Nie ma co udawać. Nie grałem przecież zawsze głównych ról.

Ale chyba nie w tym rzecz. Trzeba też umieć zagrać drzewo.

- Oczywiście, że tak. Ja w "Ambonie ludu" w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego gram przez chwilkę dojrzewającą szynkę, ale traktuję to bardzo poważnie. Wieszam się na brzozie i czekam, aż dojrzeję, by ktoś mógł mnie pokroić.

Czego panu życzyć? Bo energii ma pan chyba w nadmiarze.

- Roli, którą bym tak polubił, że myślałbym o niej już w drodze do teatru. Bo praca aktora jeszcze mi się nie znudziła. Podobnie jak młodzi ludzie, dzięki którym nie mam czasu się zestarzeć. Ja jeszcze jestem głodny świata. W ubiegłym roku udało mi się wraz z synami przejechać przez 9 stanów Ameryki. Chciałbym jednak zobaczyć dużo więcej świata, miejsc, które działają na mnie inspirująco. Takich, dzięki którym chce się dalej żyć, które pozwalają na doznanie iluminacji. I w związku z tym muszę już teraz to zaplanować, żeby na wszystko wystarczyło mi czasu.

***

Zbigniew Grochal ur. 1944 w Krakowie, aktor, doktor sztuki teatralnej, wykładowca na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM i Akademii Muzycznej w Poznaniu. W 1966 r. ukończył studia na PWST w Krakowie. W latach 1966-1977 pracował w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Od 1977 r. - w zespole Teatru Nowego w Poznaniu, aktualnie gra w trzech spektaklach: Ambonie ludu w reż. P. Kruszczyńskiego, Dwunastu gniewnych ludziach w reż. R. Rychcika i Obsługiwałem angielskiego króla P. Cieślaka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji