Odbiór przez mękę
"Ja jestem wyrzut sumienia..." - pojawiając się kilkakrotnie powtarza z proscenium Adam Ferency jako konferansjer Monsieur Vivisecteur, w najnowszej premierze Teatru Współczesnego w Warszawie "Walka Karnawału z Postem".
Jako żyw walą tłumy do teatru na Mokotowskiej, choć fama głosi "nieoficjalnie", iż jest to niedobre przedstawienie. A, jak wiadomo, taka wieść (zwłaszcza kiedy wiąże się z "obsypanym" zagranicznymi nagrodami artystą) jest znakomitym chwytem reklamowym.
Laureat rodzimej nagrody im. K. Swinarskiego za 1983 r. Janusz Wiśniewski, autor, scenograf i reżyser "Walki Karnawału z Postem" rzeczywiście rozbił pulę nagród na ubiegłorocznym belgradzkim BITEF-ie otrzymując aż trzy nagrody: Grand Prix, krytyki i publiczności. Tyczy to jednak przedostatniego przedstawienia artysty zrealizowanego w Teatrze Nowym w Poznaniu "Koniec Europy".
Najnowszy spektakl Wiśniewskiego, stanowiący ostatnią część tryptyku (poprzednie: "Panopticum a la Madame Tussaud", "Koniec Europy") budzi nie tyle kontrowersyjność odbioru, ile wręcz jego (tego odbioru) mękę! "Ciekawe przedstawienie, ale o czym?" - odbierając palto cicho pyta szatniarkę "wymęczony" (pewnie rozwiązywaniem rebusów i zgadywaniem "co reżyser chciał przez to powiedzieć") widz. "Mało czytelne" - słyszę za plecami. "Bo jeszcze nie dorośliśmy do odbioru takiej sztuki"- pada zdecydowana riposta młodego człowieka z "sitowiem" na głowie.
Jedno jest pewne - "Walka Karnawału z Postem" nie jest nudnym przedstawieniem. Po pierwsze: trwa tylko 40 min (człowiek nie zdąży się otrząsnąć i już koniec); po drugie: dużo tu krzyku, hałasu, kolorowych światełek dziwnych niekonwencjonalnych postaci (olbrzym olbrzymka z papierową twarzą, najprawdziwszy karzeł w roli żołnierza, marionetkowe figury o zdeformowanych pobielonych i poszarzałych twarzach, uprzedmiotowieni ludzie i uczłowieczone manekiny, itd., itd.), szpetoty, nienaturalności i agresji. Przeplatają się konwencje, mieszają się ze sobą różne oddzielne obrazki, słychać jakieś pojedyncze słowa - wykrzykniki. Chaos, chaos, chaos. Słowem poetyka szoku. Rolę nadrzędną zaś odgrywa tutaj nie słowo, lecz sfera plastyczno-choreograficzna.
W jednym z wywiadów Janusz Wiśniewski powiedział, że najnowszym przedstawieniem zaskoczy widzów. Zaskoczył. Kiedyś nazywano to plagiatem. Dzisiaj - dziełem artystycznym. Oprócz widocznej w przedstawieniu inspiracji prozą B.Schulza, Biblią, Fellinim, "Kabaretem" B.Fosse`a - znajdują się spore fragmenty scen będące niemal dosłownymi cytatami z "Wielopola..." Kantora. To już nie inspiracja, a po prostu zwykłe... naśladownictwo. Inaczej mówiąc "przepisanie" z Kantora. I o ile wykreowana przez Kantora wizja świata ma charakter twórczy, oryginalny, jest szczerym i autentycznym wyznaniem artystycznym wynikającym z jego prywatnych obsesji i osobistych przeżyć - tak u Wiśniewskiego powielenie (delikatnie nazywając wyobraźni Kantora jest wtórne, nietwórcze, puste i niczemu nie służy). Podobnie zresztą jak do żadnych twórczych wniosków nie prowadzi spektakl będący powtórką stereotypów kulturowych. Po to, by powiedzieć w spektaklu o kondycji współczesnego człowieka, dekadencji pewnych wartości, o dramacie zagrożenia i końcu pewnego określonego świata - niekoniecznie trzeba sięgać po Kantora.
Bardzo łatwo w tym wszystkim otumanić widza, który nie często w Warszawie ma okazję dostawać "gęsiej skórki" przy oglądaniu spektaklu prawdziwego Kantora. Dlatego nie trudno mu "wcisnąć" iż "Walka Karnawału z Postem" (ubogi krewny "Wielopola") to polemika z Kantorem, to oryginalne twórcze dzieło niosące wielkie przesłanie i przekazując uniwersalne prawdy...
Niemniej, jest w tym spektaklu - będącym zarazem rodzajem kabaretu, cyrku, rewii, jarmarku, teatru ruchu, maski i kostiumu - kilka interesujących pomysłów reżyserskich (jak choćby postaci dwóch Chrystusów). Niektóre z nich, przez swe natrętne wielokrotne powtórzenia, zarówno słów jak i sytuacji scenicznych - nużą (np. Valet Szymon - gra go Marcin Troński - który zjadł śliwki i tylko tyle zapamiętał ze swego życia).
Warto podkreślić, trud i wysiłek aktorów włożony w to przedstawienie. Efektem jest doskonała gra całego zespołu. Że wymienię tylko Krystynę Tkacz (piękna partia wokalna), na ręce której składam podziękowanie wszystkim aktorom. Od strony muzycznej przedstawienie jest znakomite, ale to już zasługa Jerzego Satanowskiego, jednego z najbardziej teatralnych polskich kompozytorów.
Jednak wrażliwy widz opuszcza teatr z męczącym go pytaniem: czemu to służy? O co tutaj chodzi? A może to ma być odbiór przez mękę...
PS. Zazdrościć mi pozostaje recenzentowi "Życia Warszawy" iż zobaczył w tym przedstawieniu wszystko to, czego ja żadną miarą znaleźć w nim nie mogłam.