Artykuły

Tarnowski Teatr i jego publiczność

W tarnowskim teatrze narze­ka się przede wszystkim na publiczność. Nowoczes­ny budynek wyposażony w przestronne gardero­by, posiadający niezłe za­plecze techniczne i dwie sceny (małą i dużą), zdolne pomieścić ponad pół ty­siąca widzów, stwarza warunki, których mógłby pozazdrościć niejeden wielko­miejski zespół. Wyrównany, zdyscypli­nowany, raczej młody kolektyw aktor­ski nie boi się pracy i widać, że jest w stanie stawić czoła najpoważniej­szym przedsięwzięciom. Cóż jednak z tego, wzdychają artyści, kiedy publicz­ność wcale nie potrzebuje naszych wy­siłków. Mało kto kupuje bilety w ka­sie, rzadko zdarza się grać przed zapeł­nioną salą, a ci, co na niej siedzą, to sprowadzeni przez biuro organizacji wi­downi uczniowie i grupy pracownicze. Nasz teatr stara się utrzymać śred­nią repertuarową, mówi dyrektor Tea­tru im. L. Solskiego, Ryszard Smożewski. Nie możemy sobie pozwolić na ob­niżenie poziomu, nie możemy pójść na ugodę z nawykami kulturalnymi tutej­szych widzów. Owszem, bardzo możli­we, że gdybyśmy wystawili np. "Żołnie­rza królowej Madagaskaru", pewnego wieczoru mielibyśmy teatr zapełniony po brzegi, ale kto przyszedłby potem oglądać Radlińskiego, Piwowskiego czy Kieślowskiego. Nie wolno nam pójść na łatwiznę, musimy przyzwyczaić publiczność, że do teatru przychodzi się myśleć. A pamiętać trzeba, że większość mieszkańców Tarnowa to ludność na­pływowa, przeważnie wiejska, nie na­wykła w ogóle do kontaktu z instytu­cjonalną formą teatru. Bywa, że widzo­wie posilają się podczas spektaklu, bo nie rozumieją, że w teatrze nie wypa­da zachowywać się podobnie jak przed domowym telewizorem. Bywa też, że mimo iż im się spektakl podoba, nie oklaskują gry aktorów w trakcie przed­stawienia, nie wiedząc, że wolno.

Dyrektor Smożewski stara się wy­chowywać publiczność. Prowadzi róż­noraką działalność popularyzatorską. Urządza dyskusje, nawiązuje kontakty z zakładowymi domami kultury. Teatr prowadzi też akcję objazdową. Sam Smożewski reżyseruje niewiele. Inte­resuje go teatr faktu. Ostatnio wysta­wiał "Przepraszam, czy tu biją?" Piwowskiego, a obecnie na małej scenie teatru przygo­tował przedstawienie "Życio­rysu" Kieślowskiego.

Jednak główną troską dyrektora jest utrzymanie wysokiego poziomu arty­stycznego. Dba więc o to, by zaprasza­ni inscenizatorzy reprezentowali dobrą jakość sztuki scenicznej. By prezento­wane utwory zbliżały się do problema­tyki tutejszego środowiska i poprzez od­krywcze formułowanie istotnych zagad­nień kształtowały gust teatralny tarno­wian.

Trzeba przyznać, że wysiłki te nie idą na marne. Na dużej scenie teatru obej­rzeć można bardzo przyzwoite przed­stawienie "Janosika" Brylla, w reżyserii i choreografii Henryka Dudy. Mimo oczywistych niedociągnięć inscenizacyjnych, przesadnych dosłowności, mimo niepełnego wypunktowania ważnych ważnych elementów akcji scenicznej spektakl ten pozostawia dobre wrażenie. Widać grono aktorów dobrze śpiewających i tańczących, grających żywiołowo i z ochotą. Wdziękiem, nieco przerysowa­nym nerwem scenicznym i świetnym opanowaniem warsztatu imponuje w tym spektaklu grająca rolę diabła An­na Tomaszewska.

W reżyserii młodego rumuńskiego ar­tysty, Juliana Visa, zobaczyć też moż­na - wystawioną w ramach Dni Kultu­ry Rumuńskiej, wchodzą w program wymiany kulturalnej z teatrem z Sibiu - sztukę Mihaila Sebastiana "Bez­imienna gwiazda". Nie jest to na pew­no rewelacja. Reżyserowi zabrakło nie­raz konsekwencji i jasnego określenia konwencji teatralnej, ale zbiorowy wy­siłek grającej tytułową rolę Elżbiety Kijowskiej, Anny Tomaszewskiej czy pamiętanych lepiej z "Życiorysu": Sta­nisława Elsnera-Załuskiego i Jerzego Wasiuczyńskiego, sprawia, że ta zwie­trzała już nieco sztuka zaczyna wcią­gać i wzruszać.

W dni powszednie spektakle w Tar­nowie odbywają się późnym popołud­niem i przeznaczone są przede wszyst­kim dla młodzieży szkolnej. Teatr jest dla większości dorosłych mieszkańców tego miasta formą niezbyt ciekawej, choć szlachetnej rozrywki, której miej­sce trwa niewzruszenie po przysłowio­wej "sumie w niedzielę". Ten, kto do teatru chodzi, potwierdza w ten spo­sób swój "wysoki" standard kultural­ny, ale nie poświęci dlań przecież wie­czornej Kobry.

Najpoważniejszym konkurentem teatru w Tarnowie jest telewizja. Nawet nie kino, w którym osławione "Szczęki", nie mówiąc o lepszych, choć mniej zna­nych filmach, nie miały powodzenia. Z telewizją rzecz ma się zupełnie inaczej. Będąc, z jednej strony, materialnym wyznacznikiem stylu życia, z drugiej - wyzwolona spod wzoru świątecznej rozrywki - dostarcza atrakcji bez skrupułów dręczących Ryszard Smożewskiego. Bo choć pełni on funkcję reżysera w krakowskim teatrze TV i będzie się starał zapewne również tam utrzymać poziom, to jego koledzy z redakcji rozrywkowej nie przestaną podsuwać widzom tegoż: "Żołnierza królowej Madagaskaru", programów Gozdawy i Stępnia czy muzycznych komedyjek. I bardzo słusznie zrobią! Nie rozumiem bowiem, dlaczego w Warszawie duża część publiczności może nie znać innych teatrów poza "Komedią" czy "Syreną", a pierwszych kilkanaście spektakli stołecznych teatrów dramatycznych wypełniać będą niezmiennie aktorzy innych teatrów, artyści wszelkiej płci i maści, krytycy, koneserzy oraz ich wszystkich rodziny i dziewczyny; zaś obywatele Tarnowa mieliby w wypadku 200-spektaklowego sukcesu w całości zameldować się w teatrze na Mickiewicza.

Rodzi się w związku z tym pytanie nurtujące także dyrektora Teatru im. Solskiego: czy i komu jest to "przedsiębiorstwo" w mieście potrzebne. Wszakże jeśli go nie chce publiczność to rzeczywiście lepiej "zamknąć budę" a nie marnotrawić siły, talenty i pieniądze, po to by grać przed pustą salą. I trudno się dziwić aktorom, najbezpośredniej, bo na własnej skórze odczuwających drętwą obojętność zorganizowanej publiczności, że wychodzą z tejże skóry, gdy choćby najprymitywniejszymi, najzupełniej wynaturzającymi ideę spektaklu gierkami próbują rozba­wić, poruszyć - że za wszelką cenę starają się nawiązać z publicznością kontakt. Aktor, choćby najzdolniejszy, może rozwijać swój warsztat tylko wobec publiczności. Bez widzów jego gra nie istnieje i choć nie jest dobrze "grać pod publiczkę", trudno się dziwić pełnej temperamentu Annie Tomaszewskiej, że nie gra dla publiczności, gdy "publicz­ka" wypełnia salę.

Nie chcę tutaj nikogo obrazić i nie uzurpuję sobie prawa do wartościowania gustów określonych kręgów społeczeństwa. Pragnę tylko zwrócić uwagę na jakiś niebezpieczny rozziew, jaki się w Tarnowie wytworzył między wycho­wanymi w kulturalnych centrach artystami a rodzimą widownią. Artyści gardzą publicznością, a widzom teatr zdaje się przeważnie zupełnie obojętny. I' gdyby powrócić do gorszej pewnie, choć żywszej i zwrotniejszej sytuacji przedwojennej, tarnowska antrepryza plajtowałaby w miesiąc albo... bardzo szybko "obniżyła poziom".

Sytuacja teatru w Tarnowie jest w jakiś sposób szczególna i symptomatyczna. Szczególnie dlatego, że jest to zespół walczący, starający się narzucić coś widzom, teatr, który nie ulega naciskom. Z drugiej strony, fakt istnienia tej instytucji nie wynika tutaj, jak i w wielu podobnych miejscach, z autentycznej potrzeby, lecz zostaje narzucony z zewnątrz. Wobec decentralistycznej w założeniu reformy administracyjnej, posiadanie teatru staje się przedmiotem aspiracji miejscowych władz, gdyż tradycyjnie przydaje on splendoru i efektownie wygląda w sprawozdaniach. Teatr więc nie pojawia się ze spontanicznej potrzeby, swój in­stytucjonalny byt wiedzie za dotacyjne pieniądze, przynosi planowe deficyty i stara się robić, co w jego mocy, by to wynagrodzić w wytworzonych war­tościach artystycznych. Jednakże teatr, będąc sztuką interakcji społecznej, za­czyna swoją działalność dopiero wte­dy, gdy jest akceptowany. Gdy widzo­wie chcą i potrafią przyjmować określo­ną postawę estetyczną. Gdy staje się ona ich naturalną potrzebą: słowem, tylko wtedy teatr może spełniać swoje funkcje, gdy wynika ze społecznego podglebia, nigdy zaś wtedy, gdy się go narzuca z zewnątrz.

Casus tarnowskiego teatru każe się zastanowić nad sensownością polityki kulturalnej w tej sferze. Czy i o ile można wychowywać publiczność tea­tralną, narzucać jej określone typy este­tycznych przeżyć? Nie ma wątpliwości, że nie można pozwolić, by jedynym sprawdzianem wartości sztuki stał się jej sukces finansowy. Jednak, z dru­giej strony, niezależność zespołu tea­tralnego od gustu przeciętnego odbior­cy, a ściślej: instytucjonalizacja zarów­no zespołu podległego administracji państwowej, jak i organizowanej przez specjalne biura - publiczności, unie­możliwia zaistnienie fenomenu teatral­nej wspólnoty i sprawia, że zachodzi ona jedynie pozornie w urzędowych wykazach. Ażeby z tego impasu wy­brnąć, trzeba odważyć się na ryzyko.

Teatry są subwencjonowane, prze­znacza się na nie pieniądze i traci się je w sensie materialnym. Czy nieobo­jętne w takim razie, jak zostaną zuży­te? I jeśli istnieje choćby cień nadziei, że można lepiej je wykorzystać, czy nie należy próbować!? - Pozwólcie mi na jeden sezon zlikwidować Biuro Organi­zacji Widowni - woła dyrektor Smożewski. - Niech przychodzą tylko ci, którym jesteśmy naprawdę potrzebni. Może wtedy dojdzie do prawdziwego kontaktu między sceną a widownią. I może nie będzie trzeba nadużywać sztucznych czasem i pozornych chwy­tów (takich chociażby jak schodzenie aktorów na widownię) - które strywializowane i nadużyte wielekroć, sta­ją się czysto formalne - by osiągnąć spontaniczną więź wszystkich uczestników przedstawienia. I może przyjdzie wtedy do teatru również i ten widz, który by doń i tak poszedł, ale w obec­nych warunkach, pewny, że prędzej czy później i tak mu "kaowiec" dostarczy bilety, traci odruch samodzielnej ini­cjatywy i w efekcie, zjawiając się na spektaklu jako członek biernej grupy, sam staje się równie jak ona bierny i obojętny.

Recepty nie ma jedynej. 10 XII 1977 roku odbyła się w Teatrze im. Solskie­go premiera sztuki, na którą kasa w ogóle nie sprzedaje biletów. "Życiorys" Krzysztofa Kieślowskiego nie jest też przedstawieniem. Aktorzy po prostu czytają tekst z egzemplarzy, które w ich rękach stają, się aktami sprawy Grala­ka. W sytuacji, która przypomina prze­niesiony ha polski grunt "Protokół pew­nego zebrania" Gelmana, dokonuje się zjawisko może i parateatralne, ale za to prawdziwe. Wszyscy słuchają i rozu­mieją, że rozgrywa się w ich oczach sprawa wielkiej wagi. Był nawet taki spektakl, w którym rozprawy dokonywanej w fikcyjnym świecie przez człon­ków partyjnej egzekutywy, słuchali... członkowie tarnowskiej egzekutywy PZPR. Tekst Krzysztofa Kieślowskie­go, równolegle wystawiany w reżyserii autora przez krakowski Teatr Stary, ma może pewne niedomogi dramaturgicz­ne. Ale tutaj, podany w formie naj­prostszej z możliwych, prezentowany przez zaproszonego z Krakowa dzienni­karza i nieprofesjonalnego aktora, Bo­gusława Sobczuka - który czyta par­tie didaskaliów i zwraca uwagę pub­liczności na celniejsze, paradoksalnie brzmiące sformułowania, prosząc o ich powtórzenie - tutaj tekst ten wywo­łał efekt, z którym rzadko spotykamy się w teatrze. Zyskał rangę prawdy rzeczywistej, diagnozy i opisu rzeczy­wistości widzów, tak samo jak i akto­rów. I trudno się dziwić, że właśnie po tym spektaklu zaproszona do dyskusji publiczność straciła poczucie czasu i miejsca, blisko trzy godziny rozmawia­jąc z artystami.

Okazało się naraz, że ludzie, którzy w zimnej i wymuszonej atmosferze po­zwalali rozgrywać się "Bezimiennej gwieździe", którzy z obowiązku, mecha­nicznie niemal oklaskiwali znane - co tu ukrywać - w o wiele lepszym wykonaniu przeboje Gaertner, ci sami ludzie na "Życiorysie" siedzieli jak za­czarowani. Bowiem teatr odważny, pil­nie śledzący przemiany gustów arty­stycznych i ideowych problemów zaw­sze zwycięży. I można by nawet poku­sić się o optymizm, gdyby nie ów głos tarnowskiego licealisty, który rozpoczął dyskusję po "Życiorysie" mówiąc: "Naj­dziwniejsze, że starsi nie zostali". "To smutne, jacy będziemy" - powiedział ktoś inny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji