Artykuły

Jack Shakeclassics

Jacek Andrucki to reżyser, który się kulom nie kłania. Zwłaszcza tym kulom, które się pętają u nogi. Cóż zaś bardziej uciążliwego w teatrze, niż te­atralna klasyka? Zgoła nic.

Jak bowiem uporać się w dzi­siejszych czasach z kulą-Mickiewiczem, kulą-Słowackim? Co począć z kulami Krasiński i Norwid, lub też - co nie daj Boże!- z monstrualną kulą-Szekspirem?! Jak sprawić, aby scena nie tężała nieuchronnie w jońską kolumnę, a widownia w mar­mur? Jakiej ostatniej deski ratunku się uczepić, aby nie wyjść na Pimkę? Aby nie pouczać, nie moralizować i nie gromić z wyso­kości patriotycznie i etycznie? Jak ugryźć klasyka, by nie zanudzić nim na śmierć? Wyjście jest tylko jedno! Uwspółcześnić klasyka. Wystawić go po nowoczesnemu, a nie, broń Boże, po bożemu! Trzeba dotknąć klasykiem najbardziej palących miejsc współczesności, trzeba zmontować z nas i z niego niezwy­kle wybuchową mieszankę i wstrząsnąć nią absolutnie wszystki­mi. Interpretacyjna awangardowość, ot co! Jako się rzekło - Jacek Andrucki to reżyser, który się kulom nie kłania, jako taki zaś ze "Snem nocy letniej" uporał się bezwzględnie. Mianowicie dotknął nim ropiejących ran naszego dnia codziennego. Wstrząsnął nami, wstrząsając Sze­kspirem. Trywialne wymachiwanie włócznią pozostawił maluczkim.

Powinienem teraz przejść do analizy moich osobistych drgawek, do poszukiwania ich scenicznych przyczyn, powinienem - ale nie przejdę. Postanowiłem być obiektywny i oddać głos większości, tzn. gimnazjalistom. Na widowni bowiem, oprócz mojej osoby, zasiadło około stu uczniów. Nikogo nie zdzi­wi więc fakt, że ta setka zmuszona była potem uporać się pisemnie z takim, dajmy na to, pytaniem: "Co wyniosłeś ze spektaklu teatralnego"? Co zatem wyniosła Zosia? Posłuchajmy.

Ze spektaklu w naszym teatrze wyniosłam wrażenie powszechnej gałęzistości. Gałęzie atakują zewsząd - z prawa, z lewa, z góry, z dołu, z przodu oraz tyłu. Reżyser chciał pewnie pokazać nam, że gałęzie złych mocy ruszyły do ataku i trzeba się mieć na baczności. Bardzo mi się ta koncepcja spodobała - scena jako gałąź! Nie mówiąc już o sub­telnym skompilowaniu dwóch lasów - Ardeńskiego i Birnamskiego. Na­stępnie podobało mi się to, że na scenie było dużo fajnej muzyki dużo tańca nowoczesnego. Przy oka­zji wyjaśniło się (co zawsze podej­rzewałem), że Elfy to nie żadne Elfy, tylko tancerze, a Tytania to nie Królowa, lecz primadonna. Dobrze się stało, że reżyser Andrucki zadbał w końcu o młodzież. To cieszy! Cie­szy także, gdy coś śmieszy. Czego jak czego zaś, ale śmiechu na tym spektaklu było co niemiara. Śmiała się nawet nasza pani od Chemii, co - jak powszechnie wiadomo - jest osiągnięciem wprost niebywałym. Mnie osobiście najbardziej rozbawił Grzegorz Muzyka występujący w ro­li Spodka. Gdy w jednej scenie pojawił się z głową osła, to wręcz się posmarkałam! Akurat zupełnie nie zrozumiałam, po co Oberon przemienia go w osiołka, oraz dla­czego każe się kochać w tym monstrum primadonnie Tytanii, ale naj­pewniej jest to problem drugorzędny. Po prostu niepotrzebnie szukam dziury w całym. Oprócz Muzyki zupełnie niezły okazał się Mirosław Zbonik w roli Puka - koleżki Oberona. Jak żywo przypominał aktorów ze znanej komedii "Biuro dziwnych kroków" (czy coś takiego). Wprost nie mógł on wypowiedzieć swojej kwestii bez zakładania prawej nogi za lewe ucho. Tego również nie rozumiałam, ale wyglądało to bardzo uciesznie. Oprócz świata nie z tego świata, oprócz świata Elfów, który chce po­moc i wyswatać ze sobą czwórkę młodych ateńczyków - jest również świat z tego świata, zły świat dworu ateńskiego. To zapewne personifika­cja wspomnianych już wcześniej gałęzi. To ich właśnie obawia się biedny, Bogu ducha winien Oberon. Chodzi smutny po scenie i zapewnia, że odnajdziemy nasz Las Ardeński, że odnajdziemy i odemkniemy go, gdy złożymy ręce tak, by sen zaczerpnąć oraz gdy odgarniemy liście. Byle tylko się nie przejmować, że cień po krętych wodzi przejściach, i że gałąź zatrzymuje. Doskonale go rozumiałam - las to las, a nie jakieś żarty. Na zakończenie przejdę do sprawy ogólnej, do tego mianowicie, co też chciał reżyser powiedzieć taką interpretacją Szekspira. O ile dobrze go zrozumiałam , to chciał powiedzieć, iż trzeba bronić naszego subtelnego wnętrza (Lasu Ardeńskiego dziwów i poezji) przed gruboskórnością czynników wyższych (ateński dwór Tezeusza i Hipolity). Trzeba go bronić, bo inaczej marnie zginiemy. Gdy w ostatniej scenie Elfy wyciągają ręce do widowni - prosząc najwyraźniej o łaskawą dłoń - to o mało co nie wstałam i nie ukoiłam w swych ramionach płaczącego Obe­rona. Nie ruszyłam się niestety, a łzy płynęły dalej - wielkie jak grochy. Myślę, że tak, i tylko tak należy dzi­siaj wystawiać Szekspira. Nowo­cześnie, dynamicznie oraz tak, aby dotknąć nim palących problemów współczesności. Brawo teatr Solskie­go! Patron, jako Stary Wiarus, byłby dumny. (ZOFIA)

Nic dodać i nic ująć. Wypa­da postawić celujący za cel­ność odczytania i za precyzyjne wychwycenie wszystkich ro­dzynków przedsięwzięcia pana Jacka Andruckiego. I proszę się nie martwić pani Zofio, że pew­nych rzeczy pani nie zrozu­miała. Nic to wobec mego zagubienia. Ja bowiem nie zrozumiałem kompletnie nicze­go! Dlatego śmiem pani polecić lekturę dodatkową. Oprócz "Lasu Ardeńskiego" Zbigniewa Herberta - wiersza, który zna już pani z programu, proszę przeczytać te­goż Herberta "Potęgę smaku". Cie­kaw jestem, ile wtedy pani zrozumie? (PAWEŁ GŁOWACKI)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji