Artykuły

Jedno pytanie do Jerzego Stuhra

W teatrze jest Pan bardziej doświadczony, niż w filmie, ale i w filmie procentuje od lat Pański dorobek. Czy w związku z tym wszystko układa się bezproblemowo i powodzenie zależy tylko od własnych pomysłów? - pyta Maria Malatyńska w Gazecie Krakowskiej.

Od pomysłów - zawsze, przynajmniej w filmie! Bo w filmie nie jest

tak, że wcześniejsze osiągnięcia pracują na sukcesy obecne. Już w teatrze jest lepiej: Krystian Lupa może do końca życia już niczego nie zrobić, a będzie wielkim twórcą teatralnym III Rzeczpospolitej. A w filmie, z każdym projektem traktowany jesteś, jak debiutant. Ten bardzo amerykański sposób oceny premiuje każdą propozycję, jako nowość, która sama z siebie musi zainteresować. To jest straszna huśtawka. I jestem szczęśliwy, że te moje pięć dotychczasowych filmów jest na powierzchni, tworzą jakąś całość, ukazują mój świat, po którym się poruszam. Bo gdybym robiąc coś całkiem nowego, musiał myśleć, aby wyciągać z niepamięci rzeczy poprzednie - to stres byłby ogromny.

Szukając nowych pomysłów myślę jednak, że twórca powinien się trzymać swojego świata, bo wtedy czuje się "bezpieczniej". Mój świat, to jest miasto. Miasto, miasteczko... Mój bohater zawsze będzie i jest z miasta. Interesuje mnie człowiek organizmie organizmie miejskim. Czegoś zupełnie innego, czyli np. człowieka w otoczeniu tylko natury, nigdy bym chyba nie stworzył. Chociaż niby sprawy moralne powinny być podobne, ale byłoby mi trudno otoczyć go akcesoriami życia, realną tkanką, w której zawsze moje postacie muszą się znajdować. Chyba, że byłaby to metafora. Bo wtedy ruszam z formalnego punktu widzenia: np. Robinson Cruzoe... siedzi na płatku wyspy między morzami... i co się z nim może dalej dziać? Wtedy robi się zadanie formalne.

Teraz, z okazji 40 lat Teatru Stu wracam do moich korzeni - a pamiętam, że w tamtej formacji wszelkie projekty rodziły się zawsze z niezgody. Nasz spektakl "Pożądanie schwytane za ogon", bełkot formalny, w rzeczywistości lat sześćdziesiątych dawał nam poczucie wolności, że nie mówisz tekstami, które ci przygotowano, tylko pozwalasz sobie na bełkot, czyli bunt. A z drugiej strony bełkot stawał się też parodią rzeczywistości. Wczoraj oglądałem wspomnienie z "Dziadów" Dejmka: gdzież dzisiaj znalazłby się polityk, który przez tyle minut w przemówieniu szarpałby artystę, jak Gomułka wtedy? Jakże oni się wtedy bali teatru, a dzisiaj niejeden polityk, to by w ogóle nie wiedział, o co w teatrze chodzi. I myślę z drugiej strony, jakże oni, bojąc się teatru - nobilitowali to przedstawienie. Gomułka aż się popluł, "broniąc" Mickiewicza przed Dejmkiem! Czyli nasz bełkot stał się parodią bełkotów politycznych tamtego czasu. Ja też wracam do źródeł poprzez niezgodę. Jeśli coś mi przeszkadza, chcę to "zobaczyć". Choć i tak mam wrażenie, że łagodnieję, bo te najważniejsze, dręczące mnie problemy, już z siebie wyprałem.

W kinie czuję się nawet swobodniejszy, bo coś od siebie powiedziałem, zostało to zarejestrowane, zostało to przyjęte. A teatr to wciąż trochę coś innego. Tam bronię pewnej estetyki, która odchodzi, ale jeszcze ma u mnóstwa ludzi powodzenie. Dlatego już teraz w teatrze liczy się dla mnie tylko widz i ja -i moje kanony sztuki. Czyli - interpretacja autorskiej myśli. I nigdy bym się nawet nie skusił, aby czyjąś myśl wykorzystać do wypowiedzenia własnych kompleksów. Często się przecież zdarza, że ktoś chce coś powiedzieć o sobie, o własnych niepokojach i zasłania się w tym celu klasyką. Wykorzystuje Mickiewicza, czy Szekspira, aby odnaleźć w nich siebie. Ja nigdy bym tak nie zrobił. Znajduję oczywiście pewne tematy w teatrze, które muszą być kompatybilne z tym, co ludzie przeżywają. Ale zawsze interpretuję utwór. To zawsze jest ten utwór. Coraz rzadziej się te kategorie rozróżnia, a przecież one istnieją obie i są różne. Bo ktoś się bierze za interpretowanie Szekspira, a ktoś inny Szekspirem opowiada własne problemy. Tu kończyłby się mój kodeks. Ja bowiem, gdy chcę coś powiedzieć o sobie, to piszę scenariusz filmowy i realizuję go.

Film dlatego też jest pociągający, bo daje swobodę. Jak mi to dawno uzmysłowił Kieślowski, ta swoboda jest fascynująca. Że oto ja, w tej samej marynarce, w której tu siedzę, a która jest z "Doskonałego popołudnia" - mogę wypowiedzieć siebie. A wchodząc do teatru sam się zmieniam: muszę się napacykować, włożyć kostium i przedstawić bohatera, którego dramaturg stworzył... też jest to piękne, bo to jest transformacja. Jak genialna, niedościgła transformacja Łomnickiego... ja jestem z tej szkoły.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji