Artykuły

Nasze kino Paradiso

Na początku tej historii, co źle się skończyła i której całą wielkość i nędzę Polacy rok w rok, od 175 lat, każdego 29 listopada wspominają, był list cara Mikołaja do księcia Konstantego - żądanie bezlitosnej likwidacji spisku podchorążych. Car chciał dostać kolejnego trupka naszej wolności. W Starym Teatrze, w 1974 roku, na początku tej samej historii, pozornie tej samej, były - skrzypce - pisze Paweł Głowacki o przedstawieniu "Noc listopadowa" w reż. Andrzeja Wajdy.

Skrzypce. Dalekie, uparte skrzypce. Na dnie ogromnych mas pustego powietrza, na tyłach sceny, tkwił pan. W rozpiętym mundurze, w rozchełstanej białej koszuli stał do widowni odwrócony plecami i samemu sobie grał nutę przeciągłą. Bolesny dźwięk. Lodowaty, jakby bez początku, bez końca. Nuta niczym memento w kształcie sopla.

Tym się w Starym zaczynała wyreżyserowana przez Andrzeja Wajdę "Noc listopadowa" Stanisława Wyspiańskiego. Nie widmem zwierzęcych represji, aresztowań masowych, cierpienia i jęków. Nie. Tamta "Noc listopadowa" zaczynała się widmem dźwięku nie do ominięcia, dźwięku odwiecznego, dźwięku, który musiał wybrzmieć, przerażającego swym spokojem dźwięku przeznaczonego tylko dla nas.

Z dziwacznego, rozsypanego arcydzieła Wyspiańskiego Wajda nie uczynił kolejnej mszy za niezawinione cierpienia polskie ani historycznego referatu o sensie bądź bezsensie tamtego listopadowego zrywu powstańczego, ani też nachalnie opozycyjnego plakaciku, odważnie podszczypującego władzę odpowiedzialną za zniewolenia w PRL-u lat 70. Wajda stworzył hipnotyczną teatralną opowieść o nieuchronności polskich fiask. Polskich? Czy tylko polskich?

Pierwszy raz seans ten zobaczyłem tuż przed albo tuż po stanie wojennym. I właśnie to było w nim najintensywniej dojmujące - zupełna nieobecność gestów społecznie doraźnych. Siedziałem w trzecim rzędzie i nie miałem żadnych szans, by Wajda ze sceny puścił do mnie żałosne oczko typu: wiecie, rozumiecie, Konstanty to Jaruzelski, Joanna to żona Jaruzelskiego, a car - to Leonid Breżniew... Miałem szansę wyłącznie na teatr wielki, bo dotykający rzeczywistości od strony losu gdzieś tam, przez kogoś nieogarnionego zapisanego, nie zaś od strony polityki, szczekającej za oknem.

Tak było. W Wajdy opowieści o koniecznościach, co są nie do ominięcia, o wyrokach, które trzeba przyjąć - był ogrom czystego powietrza. I ani krztyny czarno-białej, pensjonarskiej jednoznaczności ocen. Żadnego rozdawania kar i nagród. Joanna, ta cudownie przez Teresę Budzisz-Krzyżanowską grana Polka, co wciąż miota się między polskością a zauroczeniem zwierzęcą sensualnością męża swojego Konstantego, carskiego namiestnika w Polsce - jest poza przedszkolną etyką, bo jest wspaniałym, ludzkim wahaniem. Zresztą, co tam Joanna!

Co rzec o Konstantym w wydaniu Jana Nowickiego? W tej roli tkwi cała potęga Nowickiego. Zagrał boga, który czuje skończoność swej władzy, bo dobrze wie, iż w świecie ludzkim hierarchie boskości wciąż się zmieniają, ale za to nie zmienia się los. Nowicki jest ciągłym kontredansem sprzeczności - strachu i mocy, delikatności i chamstwa, ciepła i lodu, plusa i minusa. I jest w nim, od pierwszej sceny, potęga tej cierpkiej świadomości, że nic nie da się zrobić, bo co się ma stać - to się stać musi. Po co więc oceniać świat?

Konstanty Nowickiego wie, że na temat swej władzy może kciuk zwrócić w górę lub w dół, ale też ma cierpką pewność, że karty już zostały rozdane. Nowicki zagrał boga, który zerka na zegarek. Ale spokojnie, spokojnie... Tak kiedyś było w Starym Teatrze.

Czy to o Polsce? O powstaniu, legendarnej nocy, gdy planktonowi znów się ubzdurało, że można samodzielnie zmienić wyroki? A może była to opowieść godna starożytnych - bajanie o zasadach świata w ogóle, a nie o konkretnych miejscach w konkretnym czasie? Dziś wiem - Wajdzie szło o to drugie. Nie miał pretensji do świata! Pokornie przyjmował wszystko, co się na świat składa. Nie kąsał, nie oceniał, nie gardził. Nie. On - opowiadał. Tak było. I komu to przeszkadzało?

Było tak, że w Krakowie nie było szans na pchli teatrzyk tanich aluzji społecznych. A dziś? Cóż, nie ma już Starego Teatru. Jest tylko Narodowy Stary Teatr. Przytułek śrutu reżyserskiego, który swą doraźnością tyle "bólu" czyni, co igła dla hecy kłująca tyłek. Ale jest i tak, że właśnie ta pełna duchoty i małości świątynia śrutu na ekranie puszcza dziś stare, wielkie opowieści sceniczne. Pokazali już "Dziady" w reżyserii Swinarskiego. W środę o 19.15 wyświetlili rzeczoną "Noc listopadową". Za chwilę zaproszą na projekcję stworzonej przez Jarockiego "Matki" Witkacego.

Jak się okazuje, jedyna sensowna aktywność Narodowego Starego Teatru - ansamblu artystów pełnych agresywnych pretensji do świata - to kinowe projekcje dzieł panów, co nie mieli pretensji do świata, gdyż troską ich było jedynie ból opowiedzieć w całej jego pełni.

Tak, w środę, na ekranie w nowym Starym, Nowicki jako Konstanty, tyłem do świata skazanego na zmiażdżenie bądź ocalenie, na smykach wygrywał skowyt wysoki. Samotny bożek w pustce słuchał samotnej nuty - szeptu o tym, że nic się nie da zrobić. Zaklęty na celuloidowej taśmie "trupek" starego Starego, jako jedyna dla nowego Starego szansa, by sobie nowy Stary uświadomił aktualne moce swej trupiości? Owszem. Ale ja bym na aż takie refleksje nie liczył. Oni przeszłość wyświetlają tak, jak każda "bida" studiuje foldery krajoznawcze. Nie pojedziemy, bośmy, Mikołaj, ponad to.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji