Artykuły

Barbara Krafftówna: W Gdańsku był tylko kamień na kamieniu

- To był głód wszystkiego. Kto akurat był przy teatrze, a nawet nie musiał być, kto w ogóle żył, to był tak bardzo głodny wszystkiego i złakniony żywych ludzi, nieociekających krwią... - wspomina Barbara Krafftówna, jedna z pierwszych aktorek Teatru Wybrzeże. Przyjechała wraz z pierwszym dyrektorem Iwo Gallem, w 1946 roku i pozostała w zespole Wybrzeża do 1949 roku.

Łukasz Rudziński: Co zastała Pani, gdy przyjechała Pani na Pomorze w 1946 roku? Barbara Krafftówna: Jeśli się cofamy w lata i w pamięć to Gdańska nie było. To był kamień na kamieniu. Istniały inne miejsca, ale też bardzo zniszczone. Trasa przelotowa przez Trójmiasto była zbombardowana, praktycznie nie istniała. Wrzeszcz i wszystko po drodze również bardzo zniszczone. Gdynia zachowała się najlepiej, były oczywiście ślady wojny, ale nie aż tak bolesne. Natomiast sceny teatralnej tam nie mieliśmy - nigdy nie było tam wcześniej teatru, bo to przecież wtedy była jeszcze bardzo świeża miejscowość na mapie Polski. Idea powstania teatru była bardzo naturalna dla Iwo Galla i wszystkich jego najbliższych realizatorów.

Pierwszy dyrektor Wybrzeża zabrał do Gdyni (pierwszej siedziby Teatru Wybrzeże) swoich aktorów z Krakowa. Jak Pani wspomina ten czas?

- Młodzież to młodzież. Myśmy uczyli się wszystkiego, przede wszystkim życia. Byliśmy żądni wiedzy, żądni spokojnych nocy do przespania. Szczęśliwi, że nie lecą na nas bomby, że nie wjeżdża w nas czołg, że mamy kromkę chleba i talerz zupy w ciągu dnia. Tutaj czuliśmy się więc bajkowo, bo niewyobrażalne (i nieporównywalne do niczego) stały się wówczas poprzednie lata, te wszystkie godziny i te momenty, które się wcześniej przeżywało. Teraz było nowe, oddzielne życie, które nie zostało starte z powierzchni ziemi. To budowało w nas niezwykłą siłę i wielką potrzebę intelektualną. Tak, jak się tęskni do pieszczoty, tak, jak się tęskni w czasie głodu do jedzenia, tak my tą tęsknotą cali byliśmy przesiąknięci. To był głód wszystkiego. Kto akurat był przy teatrze, a nawet nie musiał być, kto w ogóle żył, to był tak bardzo głodny wszystkiego i złakniony żywych ludzi, nieociekających krwią...

Do Trójmiasta przyjechała Pani z powodu Iwo Galla?

- Oczywiście. On przyjechał tu ze swoją młodzieżą po kursie w Studiu Dramatycznym w Krakowie. Założył je u sióstr zakonnych, które padły pod czarem i urokiem Galla. Salka była spora, można w niej było posadzić około 50 widzów na gęsto. Niewielka estradka tam była, a z boku pokoik, który służył nam za kulisy. W takich warunkach uczyliśmy się teatru.

Co tutaj Pani zastała?

- W Gdyni był barak [tzw. Stodoła, pierwsza siedziba Teatru Wybrzeże po wojnie, gdzie teatr grał do 1960 roku, kiedy budynek spłonął doszczętnie wskutek awarii instalacji elektrycznej - przyp. red.], który w czasie okupacji Niemcy, jako naród kulturalny i muzykujący, przygotował dla wojska na dzisiejszym Placu Grunwaldzkim, pod plandeką. Co tydzień, czy dwa razy w miesiącu urządzano tam okolicznościowe koncerty i wydarzenia artystyczne. Wstawiono tam wspaniałe organy, wyciągnięte z jakiegoś kościoła. Po wojnie ten barak ostał się wraz z organami.

I ten właśnie barak z salą nie pamiętam już na ile miejsc, ale nam wydawało się, że to teatr ogromny, stał się naszą sceną. Organy dodawały mu dostojności, szlachetności i skupienia. Dotyczyło to nie tylko nas aktorów, ale udzielało się też publiczności, bo dzięki organom Gall budował atmosferę tego miejsca. Nie mówiąc oczywiście o przygotowaniu wyćwiczonego, nauczonego tekstu przez niego czy Halinę Gallową. Mieliśmy, że się tak wyrażę, dobry warsztat, bo wcześniej, w Krakowie, Gall dobrał bardzo precyzyjnie całą plejadę profesorów, by zapanowali nad wystraszoną, wygłodzoną młodzieżą, potrzebującą rehabilitacji duchowej i fizycznej.

Który ze tych trójmiejskich spektakli najbardziej Pani utkwił w pamięci?

- Nie będzie nietaktem powiedzieć, że żaden? Pamiętam nie spektakle, ale fragmenty - zderzenie z niezwykłą formą kostiumowo-scenograficzną. Byliśmy do tego przygotowani, a mimo to były rzeczy, które nas oszałamiały. Nawet, gdy wiedziało się wszystko dokładnie z tzw. teorii. Zachwycało mnie to, że teoria staje się ciałem na moim ciele, bo przecież pod kostiumem jest żywy człowiek.

Pani kariera właśnie w Gdańsku zaczęła rozkwitać. Potem było wiele wspaniałych ról w teatrze i kinie, u największych polskich twórców. Czuje się Pani artystką spełnioną?

- Nie. Dlatego, że życie i to, co jest, mija w tak błyskawicznym tempie, że wymaga bardzo dużej uwagi, skupienia, może i nawet na pierwszym miejscu selekcji. Wolność dała nam coś takiego, jakby się worek ze śmieciami rozsypał. I naszym obowiązkiem jest pilność i selekcjonować nie tylko śmieci, bo nagle się ockniemy i stwierdzimy, że zatrzymaliśmy się na śmieciach. A co z naszymi duszami? Z naszą wyobraźnią? Zwłaszcza wy, młodzi, jesteście zagrożeni, bo siedzicie tylko w guziczkach telefonów, które są cudem świata i nadzwyczajną szansą. Ale trzeba dokonywać mądrej selekcji. Dopóki żyję nie powiem, że jestem spełniona. Powiedzmy, że dalej się spełniam.

--

Na zdjęciu: Barbara Krafftówna podczas gali jubileuszowej Teatru Wybrzeże, świętującego 70 lat swojego istnienia i 50 lat w obecnym gmachu, odbiera Nagrodę Prezydenta miasta Gdyni, gdzie mieściła się pierwsza siedziba Teatru Wybrzeże

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji